Na karuzeli życia
Historia czterech postaci, których losy splatają się w słynnym parku rozrywki na Coney Island w latach 50. ubiegłego wieku. Rozchwiana emocjonalnie, była aktorka Ginny pracuje tu jako kelnerka. Jej mąż Humpty jest operatorem karuzeli. Mickey to przystojny ratownik, który marzy o karierze dramatopisarza. Carolina natomiast jest marnotrawną córką Humpty'ego, która w domu ojca szuka schronienia przed gangsterami.
gatunek: Dramatprodukcja: USA
reżyseria: Woody Allen
scenariusz: Woody Allen
czas: 1 godz. 841 min.
rok produkcji: 2017
budżet: 25 milionów $
ocena: 6,7/10
Diabelski
młyn
Woody Allen to reżyser, który od jakiegoś czasu wypuszcza swoje filmy raz do roku. Twórca narzucił sobie niewiarygodnie wartkie tempo, które może go bardzo szybko wykończyć. Większość twierdzi, że ten moment już naszedł, a jego produkcje stały się niesamowicie rozwodnione. Niemniej jednak zapewne sam twórca za rok i tak wypuści kolejny film. Tymczasem jednak możemy oglądać na ekranach naszych kin "Na karuzeli życia".
Coney Island, lata 50. W tym urokliwym miejscu żyje Ginny z Humptym, których związek istnieje przez zasiedzenie i potrzebę oparcia w drugiej osobie. Stagnację przerywa przybycie córki Humpty'ego, Caroliny, która ucieka przed byłym mężem gangsterem. No i jest jeszcze Mickey, ratownik na plaży. Losy wszystkich zaczynają się powoli splatać i zacieśniać co prowadzi do wielu nieporozumień. Z czasem emocje tylko rosną i przybierają na sile. Czy koniec końców uda im się wyzwolić z tego diabelskiego ucisku? Jak już we wstępie wspomniałem, Allen co roku wypuszcza swoje filmy, niestety ich jakość według wielu jest bardzo wątpliwa. Jestem obecnie w potrzasku, albowiem zgadzam się z nimi, ale nie do końca. Wszystko przez to, jaką tematykę poruszył reżyser oraz jak bardzo podkręcił jej efekty. Jak poprowadził postaci oraz jak pokazał ich upadek. Nie wiem czemu, ale ten film zyskuje w moim uznaniu właśnie dzięki tym elementom. Reżyser stopniowo, ale sukcesywnie wprowadza nas w akcję obrazu i bardzo szybko wystawia karty na stół. Posługuje się postacią Mickey'ego jako narratora, który relacjonuje nam zdarzenia, jakie miały miejsce na Coney Island. Potrafi zaintrygować, ale nie zawsze. Najlepiej mu to idzie, gdy reżyser wprowadza w ruch machinę zagłady, która odlicza czas przed dniem ostatecznym. Wtedy to kończą się wszystkie wątki w typowym dla Allena stylu. Jednakże nie to jest z tego wszystkiego najciekawsze, albowiem takiego obrotu spraw można było się spodziewać. Dużo ciekawsze jest to, jak reżyser doprowadza do takiego stanu oraz jak bardzo rzuca swoich bohaterów na głęboką wodę. Z początku jest niewinnie, jednakże z czasem całość przybiera na sile. Napięcie rośnie, granice pomiędzy postaciami coraz bardziej się zacierają, a gęsta i przytłaczająca atmosfera sukcesywnie odcina nam dostęp do tlenu. Poddusza, by zmusić nas do większego wysiłku w presji. Manipuluje i podsuwa gotowe rozwiązania. Sugeruje, ale nie stara się nam niczego wmówić. Koniec końców jedyne co robi, to ogląda, jak sprawy się potoczą. Swoją uwagę skupia przede wszystkim na postaciach, na których w jego wizji ciąży fatum. Nie wiemy za bardzo, na czym ono polega, aczkolwiek możemy się domyślać. Reżyser robi dobrą rzecz, albowiem pozwala nam uwierzyć, że nasi bohaterowie naprawdę mają moc przełamać ten zły urok i skierować swoje życie w całkiem inną stronę. Niestety jak to z reguły bywa, przed fatum nie da się uciec, albowiem na tym polega jego konstrukcja. Im bardziej pragniemy od niego zbiec, to tak naprawdę, tym bardziej je wypełniamy. Ponieważ sami nie jesteśmy w stanie przewidzieć katastrofy, która dla innych może wydawać się oczywista. Zawsze tak było i tak samo jest w tym przypadku. Jednakże nawet nie to nas poraża tak bardzo, jak sam stosunek reżysera do swoich postaci. Od początku spogląda na nie z pewną dozą pogardy i dystansu. Z czasem jednak uczucie pogardy przeradza się w obrzydzenie oraz brak jakichkolwiek perspektyw. Twórca nie tyle, co nie widzi dla nich przyszłości, ale również nie daje im zbytnio takiej możliwości. Tak jakby z góry wiedział, że im się nie należy. Tak jakby wiedział już na starcie, że ją zmarnują. Przykre to, ale niestety prawdziwe. Niby zawsze kibicujemy naszym bohaterom i chcemy, by im się powiodło, ale wiemy, że może im się nie udać. Na sam koniec i tak jesteśmy zaskoczeni, że im się nie udało. To właśnie w filmie działa na mnie najbardziej. Ten niepokój i uczucie rezygnacji. Ta chęć osiągnięcia czegoś więcej. Te bolesne wspomnienia po zaprzepaszczonych szansach. Ten żal po straconym życiu i karierze. Tyle smutku, cierpienia i niezadowolenia. Jednak koniec końców i tak wychodzi na to, że sami sobie jesteśmy tego winni. Kiedy okazuje się, że największą przeszkodą i naszym własnym utrapieniem jesteśmy my sami i podejmowane przez nas decyzje. Niestety prawdą jest, że obraz potrafi momentami nużyć i się dłużyć. Niektóre pomysły i wątki się kompletnie nie sprawdziły bądź też zawędrowały w całkiem nieznane nam rejony, z których nic nie wynikło. Ślepy zaułek. Można by to nieco ścisnąć jeszcze bardziej. Ponadto jak to zwykle u Allena bywa, obraz potrafi być przegadany. Reżyser od zawsze przywiązywał dużą wagę do dialogów, jednakże tym razem wielokrotnie się zagalopował. Sporo kwestii jest zwyczajnie zbędnych. Bohaterowie często powtarzają jedno i to samo po kilka razy aż do znudzenia. Niepotrzebne i zabierające sporo czasu. Kuleje także nieco płynność i przejrzystość obrazu. Niemniej jednak całość bezproblemowo płynie, z punktu A do punktu B także całkiem nieźle się film ogląda. Nie da się jednak zaprzeczyć, że obraz jest niesłychanie dołujący i przygnębiający. Potrafi nas niesamowicie przybić swoją katastrofalną fabułą oraz tragicznymi wynikami poczynań bohaterów. Pozostawia w nas pustkę oraz zostawia otumanionych. Nie pozostawia żadnej nadziei.
Tak jak w większości swoich filmów, tak i tym razem Allen dużą uwagę przykłada do aktorstwa. I rzeczywiście trzeba przyznać, że wręcz wyśmienicie idzie mu prowadzenie swoich aktorów. Przede wszystkim bardzo ciekawie jest w stanie ich nakreślić, aby następnie z odpowiednią dramaturgią poprowadzić ich dalsze losy. Każda z postaci porusza się w nieco innych kręgach, ale jednak wszyscy i tak nieustannie krążą wokół siebie. Na pierwszym planie mamy fenomenalną Kate Winslet, która olśniewa w roli Ginny. Już się bałem, że zapomniała jak się gra, mając w pamięci "Pomiędzy nami góry", ale na szczęście się myliłem. Jej bohaterka to czysta bomba, która nieustannie odlicza czas do nieuchronnego końca. Jest pewna siebie i konsekwentnie brnie do celu. Nawet jeśli nie jest to niewłaściwe postępowanie. Jest w stanie wiele poświęcić, by osiągnąć swój cel. Pierwszą życiową lekcję ma już za sobą, a więc teoretycznie stara się nie popełnić tego samego błędu ponownie. Wraz z czasem trwania obrazu wychodzi również na jaw jak dwojakie potrafi mieć oblicze oraz jak wytrawnie potrafi odegrać zestaw rozmaitych emocji. Jest w centrum uwagi, ale nie oznacza to, że reżyser nie skupia się również na innych. Bardzo dobrze rozwija również wątek Humpty'ego, którego gra świetny Jim Belushi, a także opowieść o przeciwności Ginny, czyli Carolinie, którą portretuje rewelacyjna Juno Temple. Z tego całego zestawienia najgorzej wypada Justin Timberlake, który nieumiejętnie portretuje Mickey'ego. Sama postać dawała mu wiele do popisu, jak i szczegółowa charakterystyka jego bohatera, niestety tutaj wyłącznie chodzi o aktora. Timberlake nie sprostał wymogom i prezentuje się strasznie pokracznie. Próbuje coś grać, ale wypada tak nienaturalnie i tak sztucznie, że aż ciężko na niego jest czasami patrzeć. Swoimi wysiłkami przypomina plastik imitujący drewno. Niby wygląda jak drewno, ale wszyscy wiemy, że to strasznie tania podróba i to jeszcze z plastiku. Nie wpisuje się nawet w ideę teatralności, jaką wprowadza do aktorstwa reszta obsady. Ta manieryczność jest poniekąd znakiem firmowym tego obrazu, niestety Timberlake nie jest jego częścią.
Strona techniczna również potrafi zachwycić. Przede wszystkim są to bardzo dobre zdjęcia, rewelacyjne scenografie i świetne kostiumy. Bardzo ważna jest tutaj gra świateł, która nie tylko nadaje filmowi specyficzny klimat, ale również odzwierciedla emocje panujące na ekranie. Ponadto reżyser w kółko powtarza jedną i tą samą piosenkę o Coney Island, która przypomina nam o diabelskim młynie zdarzeń, w jaki wpadli nasi bohaterowie. Cokolwiek uczynią i tak skończą w punkcie wyjścia. Bardzo ciekawą alegorią jest również samo umiejscowienie akcji filmu przy wesołym miasteczku. Zestawiając radość przybyłych turystów, z akcją dziejącą się pomiędzy bohaterami dostajemy ciekawy kontrast sprzeczności. Ludzie zostawiają swoje problemy w domu i jadą wypocząć na Coney Island, gdzie jest lunapark i plaża. Nasi bohaterowie natomiast mieszkają w wesołym miasteczku, a więc nie mają gdzie zostawić swoich problemów, przez co w miejscu tryskającym energią oni przeżywają dramaty.
"Na karuzeli życia" choć nie jest filmem idealnym, to jednak do mnie przemówił pod wieloma względami. Jednakże uważam to za czysto subiektywną opinię, która odnosi się wyłącznie do mnie. Zgodzę się, że film jest przegadany i wiele dialogów powtarza wielokrotnie, to, co już słyszeliśmy. Obraz może nużyć i się nam dłużyć, przez co niekiedy siada płynność i przejrzystość obrazu. Poza tym niektóre pomysły i rozwiązania zaprowadziły reżysera donikąd. Jednakże koniec końców produkcja bezproblemowo płynie do przodu, a więc nie jest specjalnie trudno dotrwać do końca. Aczkolwiek przyznam szczerze, że jest to bardzo dołujący film (albo przynajmniej dla mnie był), który niesłychanie mnie zmęczył. Wyssał ze mnie życie i pozwolił zgnić na fotelu kinowym. A kiedy się seans dobiegł końca, nie wiedziałem, czy mam iść do domu, czy może zostać w kinie do rana. Stąd też podwójna ocena. Dla mnie jest to 7,5, patrząc jednak na wszystkie plusy i minusy oraz działając obiektywnie, film otrzymuje ocenę 6,7.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz