Snippet
Jest rok 1994. Po tym, jak w Kigali zestrzelono samolot prezydenta Rwandy, trwają rozruchy między plemionami Tutsi i Hutu. W ciągu trwających 100 dni czystek z rąk ekstremistów ginie około miliona ludzi. Świadkiem tych wydarzeń jest Anna – polska ornitolog, która przyjechała do Afryki, aby prowadzić badania nad spadkiem populacji sępów w Rwandzie. Gdy zaczyna się ludobójstwo, Polka ratuje przed śmiercią młodą dziewczynę z plemienia Tutsi – Claudine. Anna umożliwia ocalonej ucieczkę do Polski. Po przylocie do kraju kobiety próbują otrząsnąć się z koszmarnych przeżyć, ale nie są w stanie wpisać się w rutynę codziennego życia. Pewnego dnia, po upływie kilku lat, Klarysa decyduje się na powrót do ojczyzny. Anna postanawia wyruszyć wraz z przyjaciółką w tę niezwykle emocjonalną podróż do samego serca Afryki.

gatunek: Dramat społeczny
produkcja: Polska
reżyseria: Joanna Kos-Krauze, Krzysztof Krauze
scenariusz: Joanna Kos-Krauze, Krzysztof Krauze
czas: 1 godz. 53 min.
muzyka: Paweł Szymański
zdjęcia: Krzysztof Ptak, Wojciech Staroń, Józefina Gocman
rok produkcji: 2016
budżet: 5,6 miliona $

ocena: 6,6/10












Odgłosy przeszłości


Nigdy nie wiadomo co przyniesie nam życie ani jak bardzo może się zmienić w wyniku pojedynczego zdarzenia. Takim zdarzeniem mogą być na przykład represje w naszym rodzimym kraju, które prowadzą do tego, że jedyną formą ratunku jest ucieczka. Twoja rodzina zginęła. Jesteś sam/a w całkiem nowym kraju i nie masz zbyt wielu osób, na których możesz polegać. To właśnie rzeczywistość, w jakiej znalazła się Claudine, jedna z bohaterek film "Ptaki śpiewają w Kigali".

Produkcja skupia się na pokłosiu wydarzeń w Rwandzie z 1994 roku, kiedy to miały miejsce zamieszki pomiędzy plenieniami Tutsi i Hutu. Claudine udało się uciec z kraju za pomocą Anny – polskiej ornitolog badającej tam spadek populacji sępów. Obydwie doświadczyły masakry i udało im się jej uniknąć. Teraz mierzą się minionymi wydarzeniami, które wciąż trudno im zapomnieć. Na pierwszym planie twórcy prezentują nam dwie, na pierwszy rzut oka całkiem odmienne osoby, które koniec końców są bardzo podobne. Ich życie tak jakby w pewnym momencie się zatrzymało i nie jest w stanie ruszyć do przodu nawet o krok. Na ich drodze pojawiła się ściana, która uniemożliwia im zobaczenie tego, co czeka je za nią. A ściany tej zburzyć się nie da. Można jedynie nauczyć się parzyć przez nią, aby w końcu być w stanie ruszyć do przodu pomimo tak traumatycznego przeżycia. Twórcy oczywiście skupiają się na naszych bohaterkach. Nie interesują ich sceny ludobójstwa ani inne ofiary. Ich uwaga od początku do końca skupiona jest na Claudine i Annie, które próbują uporać się z przeszłością. Nie idzie im to najłatwiej i reżyserzy nie boją się tego pokazać. Ukazują nam, jak bardzo trudny jest to temat oraz jak ciężko jest dojść do siebie po tak traumatycznych przeżyciach. Film opowiada o emocjach, jakie targają bohaterkami i pokazują, że ich życie już nigdy nie będzie wyglądać tak jak dawniej. To, co zobaczyły, już na zawsze z nimi zostanie. Niczym plama, której się nie da uprać. Po prostu trzeba się z nią pogodzić i ruszyć naprzód. Jednakże jak pokazują nam twórcy, właśnie ten etap jest dla naszych bohaterek niemalże niewykonalnym zadaniem. Pozostawia na skraju przepaści i daje możliwości normalnie funkcjonować. I choć świetnie idzie im maskowanie swoich uczuć same dobrze wiedzą, że nie uda im się pozbyć tej traumy ot, tak. Jednym pstryknięciem palców. Muszą się z tym pogodzić. Niestety droga przed nimi długa, o czym świadczy czas, w jakim dzieje się produkcja. Niestety na ekranie nie doświadczymy tego przemijania, albowiem wszystko zostało strasznie skrócone i efekt tego jest taki, że nie wiadomo co się stało z tymi wszystkimi latami. Zniknęły, a my nawet nie wiemy, kiedy i jak? To jeden z poważniejszych problemów tego filmu, który często zbyt dużo czasu poświęca prostym czynnościom, aby później przyśpieszyć tam, gdzie tego czasu rzeczywiście brakuje. Stąd też produkcja jest nieco rozchwiana emocjonalnie, albowiem w trakcie trwania gubi spore fragmenty opowieści często na rzecz niepotrzebnych i nic niewnoszących do obrazu scen, które zajmują czas ekranowy. Wprowadza to do niego również odrobinę chaosu, który wadzi szczególnie pod koniec, albowiem nie daje nam pełnej satysfakcji z powodu braku sporego fragmentu materiału. Rozumiem, na czym polegała idea twórców, ale niestety zabrakło tego łącznika, który wszystko by tak zgrabnie "skleił". Przez to również niekiedy obraz może się nam dłużyć i nieco nas nużyć. Jest to wynikiem tych pojedynczych scen, które gubią się w wizji artystów z powodu braku ciągłości akcji, która lubi sobie raz za czasu skoczyć z jednego miejsca na drugie. To samo tyczy się ciszy, którą twórcy uwielbiają i niekiedy aż za często eksponują. Niemniej jednak są w stanie wydobyć ze swoich bohaterek całą paletę emocji, dzięki czemu film nie staje w miejscu i ożywa dzięki ich obecności. Gdyby nie one można by pomyśleć, że to po prostu puste obrazki. Kamery skupiające się na pojedynczych przedmiotach czy postaciach. Bez większego znaczenia. Na szczęście dzięki bohaterkom ten film ożywa i pokazuje nam walkę z traumą, która je spotkała. Całość jest całkiem płynna i w miarę przejrzysta. Gorzej już z ciągłością akcji czy płynnością fabuły, ale koniec końców jest naprawdę nieźle.

Strona aktorska prezentuje się na wysokim poziomie, a to wszystko dzięki kreacjom dwóch aktorek, czyli świetnej Jowity Budnik oraz równie dobrej Eliane Umuhire. To ich bohaterki są w centrum uwagi i to one skupiają na sobie naszą uwagę. Ich problemy, demony oraz emocje, jakie nimi targają. Obraz praktycznie należy wyłącznie do nich. Reszta aktorów pojawiających się na ekranie to tylko pewnego rodzaju tło. Warto również zwrócić uwagę na relację między naszymi postaciami, która jest niesłychanie skomplikowana, napięta i nieoczywista. W tej opowieści zresztą wszystko jest trudne i niejednoznaczne. Obraz dopełniają również bardzo dobre zdjęcia, przepiękne krajobrazy oraz ciężki i duszny klimat. Muzykę natomiast zastępują pojedyncze brzmienia bądź dźwięki ptaków i sawanny niczym odgłosy z przeszłości.

"Ptaki śpiewają w Kigali" poruszają bardzo ważny i zaskakująco aktualny temat. Albowiem nie tylko traktują o ludobójstwie, ale opowiadają również o emigrantach oraz uchodźcach, którzy uciekają z własnego kraju, aby ratować życie. Jednakże twórcy bardziej wolą się koncentrować na bohaterkach oraz ich relacjach, dzięki czemu film zyskuje na wiarygodności i naturalności. Niestety nie zawsze potrafi nas zaintrygować. Lubi raz za czasu skoczyć sobie z jednego wątku do drugiego, pomijając przy tym spory obszar pomiędzy nimi oraz przesadnie skupiać się na czymś, co nie do końca jest tak ważne dla sensownego wydźwięku całej opowieści. Niemniej jednak produkcja Joannny i Krzysztofa Kos-Krauze to wciąż poruszająca opowieść o emocjach, pokonywaniu barier oraz zaczynaniu życia od nowa.


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

"Maudie" to wzruszająca opowieść oparta na życiu malarki Maud Lewis, dziś uważanej za jedną z najważniejszych kanadyjskich artystek. Niesamowita historia o romansie pomiędzy samotnikiem, a kruchą, ale pełną energii kobietą, która pragnie niezależności, by móc z wielką pasją malować swoje wyjątkowe obrazy.

gatunek: Dramat, Romans
produkcja: Irlandia, Kanada
reżyseria: Aisling Walsh
scenariusz: Sherry White
czas: 1 godz. 55 min.
muzyka: Michael Timmins
zdjęcia: Guy Godfree
rok produkcji: 2016
budżet: 5,6 miliona $

ocena: 8,5/10

















Niezwykłość w codzienności


Nasze życie dla ziemi to niemalże nic nieznaczący czas, który jest znacznie krótszy, niż moglibyśmy przypuszczać. A przynajmniej tak nam się wydaje. Albowiem wbrew pozorom nasze nudne, stereotypowe i wyzbyte ekstremalnych przeżyć życie może mieć na kogoś pozytywny wpływ. Nie trzeba być osobą niezwykłą, aby zapisać się na kartach historii. Wystarczy swoją niezwykłość zamknąć w codzienności i okaże się, że takim sposobem możemy przekazać przepis na szczęście. Tak właśnie stało się z życiem słynnej kanadyjskiej artystki ludowej Maud Lewis.

Maud to schorowana osoba, która nieustannie żyje pod opieką swojej ciotki. Zmęczona jednak rygorem i brakiem swobody zatrudnia się jako sprzątaczka u niejakiego Everetta znanego z wybuchowego temperamentu. Ich początkowa relacja jest trudna i bardzo burzliwa. W wolnym czasie Maud maluje obrazy. Wszystko się zmienia, kiedy pewna młoda kobieta z Nowego Jorku dostrzega jej prace. Od tego momentu już nic nie będzie takie samo. Na samym wstępie muszę powiedzieć, że bardzo cieszę się, że powstał film o tej kanadyjskiej artystce. Jej historia jest niezwykła, dlatego jak najwięcej osób powinno ją zobaczyć i dostrzec, że szczęście można znaleźć na każdym kroku i w każdej najmniejszej rzeczy. To w pewny stopniu film ku pokrzepieniu serc bądź też naładowany masą pozytywnej energii. Wiem, że ciężko w to uwierzyć, ale opowieść ta dosłownie unosi nas na duchu i pozwala nam ponownie przemyśleć nie tylko nasze priorytety, ale także zastanowić się nad naszym życiem i tego, czego od niego oczekujemy. Warto mierzyć wysoko, ale nie należy zapominać również, że nie tylko kariera jest najważniejsza. W przypadku Maud sytuacja jest całkiem odwrotna. Artystka poszukiwała wolności i swobody, a także pragnęła udowodnić wszystkim, że będąc w mniejszym lub większym stopniu kaleką, jest w stanie sama o siebie zadbać i nie potrzebuje stałej opieki. Oczywiście nie zawsze wszystko szło po jej myśli, co nie zmienia faktu, że osiągnęła swój cel i dodatkowo zapisała się na kartach historii. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że nie było to w jej zamiarze, a nawet, wtedy gdy była już rozpoznawalną ikoną dalej pozostała szczera w swojej skromności. Produkcja bardzo ciekawie się rozpoczyna i bardzo szybko wprowadza nas do filmowej opowieści. Potrafi nas zaintrygować już na samym wstępie, przez co niesłychanie łatwo jest nam zaangażować się w dalszą akcję obrazu. Fabuła jest bardzo intrygująca i niesamowicie wciągająca. To zaskakujące, że twórcy byli w stanie tak nas zaciekawić losem pojedynczej osoby, której życie na pierwszy rzut oka wydaje się niezbyt porywające. W tym jednak tkwi siła produkcji, która w 100% koncentruje się na bohaterach i ich przeżyciach. Jednakże ich wspólne życie w żadnym stopniu nie jest niezwykłe, jeśli będziemy myśleć w narzucanych przez społeczeństwo kategoriach. Dla nich każdy dzień był na swój sposób niespotykany i nowy. Każda wspólna rozmowa przeradzała się w coraz to inną i bardziej złożoną konwersację, aż w końcu ich znajomość przeszła na całkiem nowy poziom. Jako widzowie jesteśmy świadkami ich wspólnej drogi, a także nieustannie budowanej relacji, która wydawać by się mogło, od samego początku była skazana na porażkę. Jednakże tak się złożyło, że tej dwójce udało się naleźć wspólny język i koniec końców rozumieć się niemalże bezgranicznie. Jednakże nie jest to historia, która od samego początku do końca jest ukazana w ciepłych barwach i z pozytywnym nastawieniem. W życiu tej dwójki, a w szczególności Maud było również dużo cierpienia nie tylko spowodowanego częściowym kalectwem bohaterki. Na sam przód wysuwa nam się wątek rodziny głównej postaci, która zamiast ją wesprzeć, wolała o niej zapomnieć i usunąć z jej drogi wszelkie potencjalne "niedogodności". Oczywiście w domyśle działając na jej korzyść, przysporzyli jej jeszcze więcej cierpienia. W tym przypadku rodzina nawet na zdjęciu jest ciężarem. Jednakże pomimo tych wszystkich przeciwności losu nasza bohaterka znalazła szczęście i pokazała reszcie, że jest warta więcej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Radość nie tylko dawało jej malowanie, ale również przebywanie z Everettem, który po pewnym czasie również odwzajemniał je uczucie. Niezwykła historia opowiedziana w skromny sposób niczym w myśl kina niezależnego. Jest ciekawie, płynnie i wzruszająco.

Na takie same zachwyty zasługuje aktorstwo, które jest wprost wybitne. A wszystko to dzięki głównej parze aktorskiej, która w fenomenalny sposób portretuje parę wyrzutków. W ich rolach nie ma ani przesadnej ekspresji, ani próby wyśrubowania Oscarowych kreacji na siłę. Aktorzy skupiają się po prostu na swoich postaciach i starają się je przedstawić, jak najlepiej potrafią, pozostając przy tym w 100% skupionym na swoim zadaniu. Dzięki temu udaje im się nakreślić fenomenalne kreacje aktorskie, które na długo zostaną w naszej pamięci. To, co nas w nich poraża to niewymuszona naturalność oraz wybitny kunszt aktorski pozwalający im oddać każdą, nawet najmniejszą z dostrzegalnych emocji. W roli Maudie mamy wybitną Sally Hawkins, której ekspresja twarzy, a także całego ciała zachwycają w praktycznie każdej scenie. To jest wręcz pewna nominacja do Oscara jak już nie nawet statuetka w rękach aktorki. Podobnie jest z Ethanem Hawke, który w roli Everetta dostarcza nam jedną z najlepszych kreacji od ostatnich kilku lat. Zachwyca szczerością oraz naturalnością swojej postaci. Tutaj również można śmiało przewidywać nominację. W pozostałych rolach mamy: Kari Matchett, Gabrielle Rose, Zachary Benneta i Billy'ego MacLellana.

Od strony technicznej produkcja również zachwyca. Przede wszystkim są to świetne zdjęcia, przepiękne i surowe krajobrazy, scenografia, a także muzyka. Na pierwszy plan wysuwa się również specyficzny klimat obrazu oraz odrobina dramatu pomieszanego z komedią.

Twórcy filmu "Maudie" odwalili kawał dobrej roboty. W niesamowicie lekki, przystępny, ciekawy i zaskakująco wciągający sposób byli w stanie opowiedzieć nam niezwykłą opowieść o nietuzinkowej parze. Udało im się uniknąć uproszczeń oraz klisz, dzięki czemu całość jest niesłychanie oryginalna i świeża. Całość dopełnia fenomenalne aktorstwo i świetna strona wizualna. Produkcja ta również pokazuje nam, jak należy czerpać radość z codzienności oraz we wszystkim doszukiwać się pozytywów. W bardzo ciekawy sposób przedstawia nam również sylwetki bohaterów oraz ich wspólne relacje. Mamy odrobinę dramatu, romansu, a także pokrzepiającego serce materiału. Wszystko to świetnie się ze sobą komponuje, dając nam niesłychanie kompletny obraz, który wzrusza nas nie tylko historią, ale także pozytywną energią, jaka bije od głównej bohaterki. Seans zdecydowanie godny polecenia.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

27 lipca 1890 r. szczupła postać idzie po zmierzchu chwiejnym krokiem senną ulicą francuskiego miasteczka Auvers. Mężczyzna nie ma nic przy sobie; dłonie przyciska do świeżej rany postrzałowej, z której sączy się krew. To Vincent van Gogh – wówczas mało jeszcze znany artysta, dziś uznawany za jednego z największych malarzy na świecie. O jego tragicznej śmierci wiadomo od dawna, jednak nadal nie jest jasne, jak i dlaczego doszło do śmiertelnego postrzału. "Twój Vincent" opowiada właśnie tę historię, odkrywa okoliczności tajemniczej śmierci artysty. Czy na pewno popełnił samobójstwo? Co się wydarzyło przez 6 tygodni od ostatniego listu van Gogha, w którym pisał, że czuje się dobrze i jest zupełnie spokojny?

gatunek: Animacja, Dramat, Kryminał
produkcja: Polska, Wielka Brytania
reżyseria: Dorota Kobiela, Hugh Welchman
scenariusz: Hugh Welchman, Dorota Kobiela, Jacek Dehnel
czas: 1 godz. 35 min.
muzyka: Clint Mansell
zdjęcia: Tristan Oliver, Łukasz Żal
rok produkcji: 2017
budżet: 5,5 miliona $

ocena: 8,5/10














Z miłości do Vincenta


Vincent Van Gogh to nie tylko jeden z najsłynniejszych malarzy na całym świecie, ale to także jedna z najciekawszych sylwetek malarskiego otoczenia minionych dekad. Jego obrazy zachwycają i trafiają do miliona ludzi, a mimo tego jego życie nadal pozostaje w mniejszym lub większym stopniu dla nas zagadką. Szczególnie tajemnicze i trudne do wyjaśnienia są okoliczności śmierci artysty. Wielokrotnie próbowano już sportretować burzliwe losy malarza, ale chyba nikt nie zrobił tego z tak wielkim hołdem dla artysty, jak Dorota Kobiela, reżyserka filmu "Twój Vincent".

Produkcja skupia się na ostatnich dniach życia słynnego malarza i próbuje nam pokazać, jak doszło do jego tragicznej śmierci. Z jednej strony banalnie proste, a z drugiej świetnie rozegrana opowieść. Pomysł na produkcję zakiełkował w głowie reżyserki już ponad dziesięć lat temu. Z początku miała to być animacja krótkometrażowa, a wszystkie kadry byłyby efektem pracy samej artystki. Jednakże, kiedy Hugh Welchman dostrzegł w pomyśle Kobiely potencjał, zasugerował pełen metraż. Choć początki projektu nie były łatwe i ciężko było do niego przekonać producentów, koniec końców mamy teraz możliwość oglądać na ekranach naszych kin wspaniałą i jedyną w swoim rodzaju animację powstałą w całości z namalowanych przez grupę ponad stu osób obrazów. Jest to przedsięwzięcie na skalę światową, które zdecydowanie nie może umknąć Oscarowej komisji. Takiego filmu zdecydowanie jeszcze nie było. Sama technika, w jakiej powstał obraz, już na samym wstępie budzi nasz respekt i podziw. Kiedy jednak widzimy już finalny efekt, dosłownie nie sposób jest nam oderwać od niego oczu. To niesłychanie fascynująca i hipnotyzująca przygoda, która poprzez obrazy słynnego malarza próbuje nam opowiedzieć o jego tragedii. Fabuła produkcji przypomina rasowy kryminał, w którym główną rolę odgrywa Armand Roulin – młody chłopak, który ma dostarczyć ostatni list Vincenta do jego brata. Podczas poszukiwania odpowiedniego odbiorcy Armand zagłębia się w historię malarza i coraz lepiej go poznaje. Bardzo szybko wpada w obsesję na jego punkcie i za wszelką cenę pragnie odgadnąć, kto stoi za śmiercią słynnego artysty. Niestety w tej opowieści nic nie jest oczywiste. Sam pomysł na poprowadzenie historii w taki, a nie inny sposób jest godny podziwu, albowiem twórcy zakładają, że nie każdy widz będzie znać historię artysty. Dzięki temu kreują akcję w taki sposób, aby opowiedzieć jak najwięcej na temat artysty oraz jego dzieł. Pozwalają sobie nawet nieco wybielić sylwetkę malarza, aby zapadł w naszej pamięci jako dobra i kochająca osoba, która borykała się z problemami większymi od niej samej. Zabieg ten ciężko nawet krytykować, albowiem twórcom tak świetnie wychodzi kreowanie życia artysty w cieplejszych barwach, że nie sposób się na nich za nic gniewać. Zresztą relacja każdego z nas na temat jakiegoś wydarzenia bądź osoby jest czysto subiektywna. Wybieramy wersję, która po prostu najbardziej nam odpowiada. To samo zrobili twórcy produkcji i postanowili przedstawić nam Vincenta od nieco "cieplejszej" strony. Dzięki temu ich fabuła jest taka intrygująca i tak wciągająca, albowiem już na samym początku reżyserzy są w stanie stworzyć niesamowitą więź między nami a filmowymi bohaterami. To samo tyczy się postaci Van Gogha, któremu od samego początku możemy jedynie współczuć. Takim oto sposobem podążanie za przedstawionymi wydarzeniami to jedynie bułka z masłem, albowiem chcemy dowiedzieć się jak najwięcej oraz poznać prawdziwą przyczynę marnego losu artysty. Wraz z głównym bohaterem przemierzamy pola i miasteczka w celu poznania prawdy. Na każdym kroku dowiadujemy się coraz to nowszych i ciekawszych informacji na temat malarza, co pozwala nam w konsekwentny sposób zbudować od podstaw wizerunek artysty. A że w życiu Vincenta Van Gogha nic nie było takie oczywiste tym lepiej, gdy słysząc opinię od różnych osób, jesteśmy w stanie wyrobić sobie o nim nasze własne zdanie. Całość natomiast jest niesamowicie lekka oraz bardzo przyjemna w odbiorze. Filmowa opowieść ani na sekundę nie pozwala nam oderwać od siebie wzroku, a historia Vincenta intryguje nas na każdym kroku. Nie obędzie się też bez dobrego zwrotu akcji, konsekwentnie budowanego napięcia oraz dramaturgii.

Bohaterami widowiska są postacie uwiecznione przez słynnego malarza, które twórcy ożywili na ekranie. Nie skupiają się oni jednak zbytnio na dogłębnym ich przedstawieniu, albowiem fabuła obrazu jest czynnikiem, który je definiuje. Najważniejszymi bohaterami obrazu są jednak Armand Roulin, któremu głosu użyczył Douglas Booth (Józef Pawłowski w polskiej wersji językowej), a także Vincent Van Gogh, któremu głosu użyczył Robert Gulaczyk. To oni najczęściej pojawiają się na ekranie i to nimi twórcy są najbardziej zainteresowani. Postać Armanda poniekąd jest odpowiednikiem pierwszej lepszej osoby z tłumu, która o malarzu słyszała, ale do tej pory ją nie obchodził. W pewnym stopniu ignorant. Jednakże z czasem, gdy poznaje jego życiorys, zaczyna się przejmować jego losem i szuka winnych, kiedy sam też nie jest bez winy. W obsadzie znaleźli się również: Helen McCrory (Danuta Stenka), Jerome Flynn (Robert Więckiewicz), Chris O'Dowid (Jerzy Stuhr), Saoirse Ronan (Zofia Wichłacz), Elenaor Tomlinson (Ola Frycz) oraz Aidan Turner (Maciej Stuhr). Gwiazdorska obsada zarówno od strony anglojęzycznej, jak i polskojęzycznej.

Strona techniczna produkcji to oczywiście majstersztyk. Technika, w jakiej powstał film, budzi w nas podziw oraz respekt do osób, które trudziły się, aby namalować każdą klakę nakręconego wcześniej filmu w charakterystycznym dla Van Gogha stylu. Natomiast każda sekunda to dwanaście obrazów do namalowania! Ogrom pracy oraz wysiłek, jaki włożono w namalowanie produkcji, świadczy o wielkim oddaniu i miłości do postaci samego malarza. Na naszą uwagę zasługuje również fenomenalna muzyka Clinta Mansell, który w niesamowity sposób oddaje emocje, jakie towarzyszą nam podczas wpatrywania się w obrazy Vincenta. Ponadto warto zwrócić uwagę na klimat, napięcie i dramaturgię, a także na polską wersję językową, która prezentuje się wyjątkowo dobrze.

"Twój Vincent" to nie jest zwykły film. To produkcja powstała z miłości do artysty oraz będąca niesamowitym hołdem dla jego twórczości, oraz wpływu na późniejsze generacje malarzy. Tę miłość i poświęcenie widać oraz słychać w każdej klatce obrazu. Seans produkcji Doroty Kobieli i Hugh Welchmana to niesamowite i jedyne w swoim rodzaju doświadczenie. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że oprócz bajecznej techniki, twórcy intrygują nas również historią i pokazują, że pomimo tylu produkcji na temat Vincenta, postać malarza wciąż potrafi intrygować. Rewelacja!

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Minęło 30 lat od wydarzeń przedstawionych w filmie "Łowca androidów" Ridleya Scotta. Wtedy w 2019 roku agent Rick Deckard ścigał w Los Angeles zbuntowane androidy z serii Nexus 6. Teraz w 2049 roku do akcji wkracza nowy łowca - Oficer K. Niespodziewanie funkcjonariusz odkrywa spisek, który może zniszczyć pozostałości dawnego porządku i społeczeństwa. Żeby uratować i tak już zrujnowany świat, K musi poprosić o pomoc Deckarda. Problem w tym, że Rick ukrywa się od czasu, gdy w 2019 roku uciekł z Los Angeles...

gatunek: Fantasy, Thriller
produkcja: USA
reżyseria: Denis 
scenariusz: Hampton Fancher, Michael Green
czas: 2 godz. 43 min.
muzyka: Hans Zimmer, Benjamin Wallfisch
zdjęcia: Roger Deakins
rok produkcji: 2017
budżet: 180 milionów $

ocena: 8,0/10
















Sny o tożsamości


Ridley Scott, kręcąc pierwszego "Łowcę androidów" użył tego samego schematu, jaki został przez niego wykorzystany przy tworzeniu filmu "Obcy – 8 pasażer Nostromo". Kreuje świat przedstawiony i intryguje nas nieznanym. Jednakże koniec końców porzuca to wszystko na rzecz opowieści i bohaterów. Bada, studiuje oraz przygląda się ich poczynaniom. Mówiąc w skrócie, jest to film stworzony z niesłychanym rozmachem, przy użyciu niewiarygodnych pokładów kreatywności, ale w tym samym czasie rozgrywający się w niesłychanie kameralnym środowisku. To dewiza wczesnych (ale nie tylko) produkcji Scotta. Właśnie dlatego James Cameron, tworząc "Decydujące starcie" poszedł w całkiem innym kierunku. Koniec końców pozwoliło mu to osiągnąć niezaprzeczalny sukces. Czy Denis Villeneuve również podąży tą drogą?

Mamy rok 2049. Od wydarzeń z pierwszej części minęło 30 lat. Wydawać by się mogło, że to niewiele, jednakże świat doświadczył znacznego przełomu. Jedno jednak się nie zmieniło. Łowcy Androidów nadal istnieją. Nasz bohater, Oficer K jest jednym z nich. Niestety jego praca wkrótce zostanie wystawiona na próbę, kiedy odkryje skrzętnie skrywaną od lat tajemnicę, która może wywołać poruszenie w rozchwianych społeczeństwie. Czy bohaterowi uda się zapobiec tragedii? Tworzenie sequeli to zadanie niebezpieczne. Im film jest bardziej kultowy tym ryzyko jeszcze większe. W przypadku "Łowcy Androidów" to było naprawdę niesamowicie ryzykowne przedsięwzięcie. Czy twórcom kontynuacji udało się przynajmniej stworzyć dobry film? Tak. Nawet udało im się stworzyć bardzo dobry film. Jak tego dokonali? Stawiając na postacie i opowieść. Kluczem do sukcesu okazali się jednak bohaterowie, którzy są elementem napędowym całej produkcji. Można by nawet rzec, że opowieść nie istniałaby bez nich. Wszystko, co widzimy na ekranie, jest efektem wcześniejszych dokonań naszych postaci. Ich czyny, myśli oraz chęci generują kierunek, w jakim pójdzie akcja całego obrazu. Nic nie dzieje się samo z siebie. Takim oto sposobem twórcy bardzo ciekawie wprowadzają nas do produkcji, podkreślając nam pierwszoosobowy, ograniczony styl narracji. Polega on na tym, że wiemy tyle ile nasz bohater. Razem z nim odkrywamy tajemnice oraz podejmujemy trudne decyzje. Jednakże od tej reguły istnieje kilka wyjątków. Będąc widzami, dostajemy możliwość zobaczenia wydarzeń pobocznych, które towarzyszą głównemu wątkowi i go nieustannie dopełniają. Co nie zmienia faktu, że opowieść w zdecydowanej większości zależy od poczynań naszego bohatera. Praktycznie rzecz biorąc, jest to ta sama forma narracji jak w oryginale. I na tym etapie pojawia się problem. Albowiem z jednej strony to dobrze, że twórcy opowiadają nam kontynuację w ten sam sposób, a z drugiej strony to źle, że nie starają się wprowadzić do historii czegoś nowego. Mam wrażenie, że zbyt wiele rzeczy w tej opowieści zostało stworzonych w tej zachowawczej manierze. Takim oto sposobem wyszedł im bardzo spójny i konsekwentnie stworzony obraz, niemalże imitujący styl pierwowzoru, ale jednocześnie mało odkrywczy. Pomimo upływu 30 lat świat przedstawiony nadal w dużej mierze przypomina ten, który już dobrze znamy. Początkowa ekscytacja jasnymi kadrami przeradza się w pewnego rodzaju zawód, kiedy okazuje się, że to jedyna nowość, jaka na nas czeka. Nic nas nie szokuje ani nie wprowadza w zakłopotanie, jak to miało miejsce w pierwszej części. Świat przedstawiony nie pociąga nas już tak bardzo, albowiem za dobrze go znamy. Został jedynie nieco "stuningowany" na potrzeby wizji Villeneuve. Jest bezpiecznie, ale za mało intrygująco. Na szczęście fabuła ma nam wiele do zaaferowania, dzięki czemu klimat tak naprawdę schodzi na dalszy plan. Filmowa opowieść śledzi losy Oficera K, który ma za zadanie powstrzymać, jeszcze nie nastały kryzys. Historia przypomina kryminał, w którym bohater próbuje rozwiązać kolejne elementy łamigłówki, aby złapać mordercę. W tym przypadku chodzi o dotarcie do źródła problemu. Tak więc poszlaka za poszlaką podążamy za naszym bohaterem i razem próbujemy rozwiązać problem. Jest ciekawie, wciągająco i bardzo spokojnie. Można by nawet powiedzieć, że niekiedy aż za spokojnie. Wydarzenia ekranowe rozgrywają się w niesłychanie stonowanym i powolnym stylu. Każda czynność dzieje się dwa razy dłużej niż powinna, a bohater większość czasu spędza chodząc (bardzo wolno) niż cokolwiek mówiąc. To zaś sprowadza nas do kwestii tempa akcji produkcji, które wolniejsze już chyba być nie mogło. I choć sceny nie mają tendencji do nadmiernego dłużenia się to i tak nie zmienia to faktu, że kilkakrotnie nam się może ziewnąć. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że nie miałbym do tempa praktycznie żadnego zastrzeżenia, gdyby nie szalenie długi metraż obrazu. Albowiem czas trwania zdecydowanie wykracza, poza ogólnie przyjętą normę odnoszącą się do tego ile widz jest w stanie wysiedzieć podczas jednego seansu. A gdy film przez niemalże cały czas utrzymuje ten sam poziom to mamy problem. Zwykle zwolnienia są po to, by dać nam odrobinę oddechu bądź też zbudować odpowiednie napięcie. Tutaj stan ten trwa praktycznie przez cały film z niewielkimi wyjątkami. Odrobina życia by mu z pewnością nie zaszkodziła. Wracając jednak do fabuły, muszę pochwalić rewelacyjnie rozegrany wątek główny, który oprócz odwoływania się do pierwowzoru wprowadza również wiele nowych elementów. Prezentuje się całkiem świeżo i intrygująco przez co bardzo łatwo i szybko jest nam się w niego zaangażować. Jest niesamowicie wciągający i tajemniczy przez co powolne zagłębianie się w jego tajemnice jest niesłychanie pociągające. Ponadto opowieść posiada bardzo dużo nieoczekiwanych zwrotów akcji, które sprytnie odwracają bieg historii o 180 stopni oraz zmieniają nasze patrzenie na bohaterów, jak i wydarzenia ekranowe. Oprócz tego w historii bardzo wyraźnie wybrzmiewają wątki egzystencjalne oraz dewiacje na temat wyższości gatunków. Produkcja stawia wiele pytań, na które w większości odpowiada poprzez czyny bohaterów. Udowadnia nam nie tylko ich wartość, ale także ideę postawionych zagadnień. Stawia bohatera w moralnie trudnych sytuacjach i każe mu decydować między tym, co jest dobre, co właściwe, a tym czego sam pragnie. Niestety nie wszystko jest super. Pomimo tak długiego czasu trwania produkcja bardzo ubogo traktuje wątki poboczne oraz ich bohaterów. Niektóre nawet za szybko porzuca, co boli, szczególnie że czasu starczyłoby dla wszystkich, gdyby nie rozciąganie prostych czynności do granic możliwości. Niemniej jednak pomimo tych wszystkich minusów to wciąż jest godna naszej uwagi fabuła, która nieprzerwanie stara się trzymać wysoki poziom.

Strona aktorska również prezentuje sobą wysoki poziom. Dzięki dobremu scenariuszowi nasi bohaterowie zostają rewelacyjnie nakreśleni, co pozwala im być niesłychanie wiarygodnymi i przekonującymi sylwetkami. Na pierwszym planie mamy Oficera K, który jest Łowcą Androidów. Trapią go praktycznie te same problemy, które zwykł miewać Deckard grany przez Harrisona Forda. Jednakże K okazuje się bardziej złożoną osobowością. Dopiero z czasem poznajemy jego prawdzie oblicze, albowiem jest on bardzo zamknięty w sobie. W roli tej mamy Ryana Goslinga, który przez większość czasu gra ze znajomym większości grymasem na twarzy. Źle nie jest, ale rewelacji też nie ma. Zdecydowanie lepiej prezentuje się Ana de Arman jako Joi – miłosna towarzyszka głównego bohatera. Z pierwszego planu najlepiej wypada jednak Sylvia Hoeks jako śmiercionośna Luv – prawa ręka głównego antagonisty. Aktorka perfekcyjnie portretuje tysiąc twarzy jednej postaci, przez co staje się jedną z ciekawszych sylwetek obrazu. Na Harrisona Forda przyjdzie nam czekać dosyć długo, jednakże, kiedy w końcu się pojawia, zaskakuje nas swoją lekkością i autentycznością odgrywanej przez niego postaci. Inaczej niż jak to jest z Goslingiem. Niestety jego udział w fabule jest praktycznie symboliczny. Na drugim planie mamy również: Robin Wright, Davea Bautistę i Mackenzie Davis. W roli Niandera Wallace'a mamy Jareda Leto, który, choć dobrze portretuje potentia rynku replikantów, to niestety ogranicza go biedny scenariusz, który każe mu jedynie wygłaszać nadęte monologi. Czyni go to mało przekonującą i wyrazistą sylwetką, która tylko groźnie wygląda. Takim oto sposobem rolę "złego typa" przejmuje Hoeks jako Luv.

Wykończenie produkcji to coś wspaniałego i z pewnością na długo zapadającego w pamięć. Produkcja jest przepięknie nakręcona oraz niesamowicie barwna. W naszej pamięci na pewno pozostaną również niesłychanie stylowe scenografie, a także świetna charakteryzacja. Efekty specjalne są na wysokim poziomie i zapewniają nam niesamowite wrażenia wizualne. Obrazowi towarzyszy również klimatyczna ścieżka dźwiękowa Hansa Zimmera i Benjamina Wallfischa, a także styl kina noir dodatkowo wzmocniony blaskiem neonów. Robota na najwyższym poziomie.

"Łowca Androidów 2049" choć nie ustrzegł się pewnych potknięć, nadal pozostaje niesamowicie przemyślanym i rewelacyjnie nakręconym filmem, który bez dwóch zdań może ubiegać się o tytuł pełnoprawnej kontynuacji oryginału. Przy produkcji obrazu tego kalibru wiele rzeczy mogło pójść nie tak. W pamięci zresztą nadal mamy historię pierwszej części, która była wielokrotnie przerabiana. Jednakże mimo tylu komplikacji nie przeszkodziło jej to w rozpaleniu wyobraźni wielu z nas. Denisowi Villeneuv również udaje się tego dokonać. Co prawda dzieje się to przy użyciu bardzo zachowawczej maniery, niemniej jednak świat Łowców Androidów nadal fascynuje i ma nam wiele do zaoferowania. Muszę przyznać, że dawno nie widziałem tak wysokobudżetowej produkcji w masowej dystrybucji, która byłaby zarazem nakręcona w tak kameralnym stylu. To zdecydowanie nie jest kino dla mas.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Light Turner znajduje magiczny notes i wykorzystuje go, by wymierzać sprawiedliwość, czym zwraca na siebie uwagę pewnego detektywa, demona i dziewczyny z klasy.

gatunek: Fantasy, Thriller
produkcja: USA
reżyseria: Adam Wingard
scenariusz: Vlas Parlapanides, Jeremy Slater, Charley Parlapanides
czas: 1 godz. 41 min.
muzyka: Atticus Ross, Leopold Ross
zdjęcia: David Tattersall
rok produkcji: 2017
budżet: 40 milionów $

ocena: 5,0/10

















Życzenie śmierci


Pamiętacie tę wredną nauczycielkę, która się na Was uwzięła i choć temu wielokrotnie zaprzeczała, wiedzieliście, że kłamie? Albo tego takiego gostka, który zawsze się z was śmiał? Albo osobę, która ciągle uważała Was za zero i nie pochwalała żadnych waszych dokonań? Na pewno pamiętacie. Czy nie zdarzyło wam się choć raz życzyć im śmierci? Oczywiście życzenie komukolwiek śmierci jest bardzo złym zachowaniem, co nie znaczy, że większości z nas przynajmniej raz zdarzyło się tak powiedzieć. W napływie gniewu ludzie mówią i robią wiele rzeczy. Jednakże w większości przypadków jest to po prostu rzucanie słów na wiatr. Bez większego pokrycia. Albowiem jedyna osoba, która później się przejmuje dokonanym aktem, jesteśmy my sami. A co jeśli w wasze ręce wpadłby osobliwy dziennik, który umożliwia zabicie każdej osoby jedynie po wpisaniu do niego jego imienia i nazwiska? Bez świadków i jakichkolwiek dowodów? Co byście wtedy zrobili? Dokonali zemsty czy uczynili z dziennika środek do osiągnięcia wyższych celów? O tym opowiada albo stara się opowiedzieć najnowsza produkcja Netflixa pt: "Notatnik śmierci".

Light to nastoletni uczeń jednego z liceów, który wiedzie proste i niezbyt interesujące życie. Jednakże pewnego dnia wszystko ulega zmianie, kiedy w ręce chłopaka niespodziewanie wada tajemniczy notatnik. Nie jest to jednak zwykły zbiór kartek papieru. Otóż przedmiot ten zwie się Notatnik śmierci i potrafi uśmiercić każdego, kogo imię i nazwisko zostanie w nim zapisane. Dostrzegając w tym możliwość zostania panem życia i śmierci Light, razem ze swoją nową znajomą uruchamiają niebezpieczny ciąg zdarzeń, który może doprowadzić do katastrofy. Czy uda im się jej uniknąć? "Notatnik śmierci" od Netflixa powstał na podstawie jednej z najsłynniejszych japońskich mang. A więc mamy do czynienia z podobnym przypadkiem co "Ghost in the Shell". Na tapetę twórcy wzięli uwielbianą przez wielu animację, by następnie zrobić z niej film aktorski. Czy warto było? Opłaciło się? Na wszystkie te pytania odpowiemy. Najpierw jednak chciałbym pochwalić pomysł wyjściowy produkcji. Choć oryginalnej mangi nie widziałem, to jednak jestem w stanie docenić sam pomysł, na którego bazie powstała animacja. To niesamowicie ciekawe i niekonwencjonalne podejście pozwoliło twórcy na dobre zapisać się w historii. Niestety tego samego nie mogę powiedzieć o filmie fabularnym. Po odbytym seansie od Netflixa z bólem muszę stwierdzić, że ich najnowsza pełnometrażowa produkcja to po prostu niewypał. Platforma internetowa, choć intencje miała dobre, to niestety porwała się z motyką na słońce. A wszystko to przez niezdecydowanie twórców odnośnie tego, jak powinien wyglądać końcowy efekt ich pracy. Albowiem podczas oglądania produkcji da się dostrzec gołym okiem, że pomysł był, ale został zrealizowany w zbyt pochopny sposób i przy użyciu zbyt wielu różnych form narracji. Tak jakby był to efekt pracy kilku reżyserów. Już sam początek sprawia wrażenie zbyt dosadnego i pochopnego wstępu do tej długiej, ale niezbyt złożonej opowieści. Zamiast stworzyć odpowiedni klimat i nastrój, twórcy po prostu wolą od razu zacząć z grubej rury i już w pierwszych minutach nasz bohater niespodziewanie staje się posiadaczem Notatnika śmierci. Nawet dobrze nie zdążyliśmy go jeszcze poznać, a on już zapisuje pierwsze nazwiska w notatniku. Później nawiązuje współpracę z nowo poznaną dziewczyna i razem niczym stróże prawa zabijają tych, którym się to należy. I to wszystko dzieje się mniej więcej w ciągu piętnastu minut. No dobra może w przeciągu pół godziny, co nie zmienia faktu, że dla mnie ten film na tym etapie praktycznie mógłby się skończyć. Niestety akcja obrazu ciągnie się dalej i na nasze nieszczęście jest mało intrygująca, niezbyt wciągająca no i przede wszystkim mało spójna. Dosłownie w przeciągu kilku minut wszystko zaczyna się powoli rozpadać, nasi bohaterowie ciągle się kłócą o sprawy moralne (całkiem w porę po wymordowaniu tylu ludzi), a na ich trop wpada jakiś tajemniczy detektyw, który nie pokazuje twarzy, ani nie przedstawia się z imienia i nazwiska. Niby nic nowego, albowiem kinematografia już wielokrotnie trawiła gorsze przypadki absurdu, niemniej jednak tym razem cały tan zabieg śmierdzi kiczem na kilometr. Jest w nim tyle sztuczności i karykatury, że nie sposób mi wręcz wypowiadać się o nim w normalny sposób. Nie powinno mnie to jednak dziwić, albowiem reszta filmu rozegrana jest właśnie w myśl takiej maniery. Natomiast podejście twórców do bohaterów oraz wydarzeń ekranowych pozostawia wiele do życzenia. Ich łopatologiczny styl prowadzenia opowieści jest mało przyjazny w odbiorze i niezbyt przekonujący. Sam film natomiast ogląda się raczej przez zasiedzenie się niż jego dobrowolne ukończenie. Brak mu płynności, lekkości oraz ciągłości akcji. Najgorsze jednak w tym wszystkim jest to, że cały film sprawia wrażenie jednego wielkiego wstępu. Produkcji tak naprawdę brak jakiegokolwiek rozwinięcia, przez co cały czas mamy wrażenie, jakby to nadal był początek. Jest to efekt zbyt wielkiego pośpiechu twórców przy kręceniu bądź też montowaniu obrazu co poskutkowało zatarciu się granic między poszczególnymi etapami produkcji. Najlepiej wyeksponowany zostaje finał obrazu, który i tak koniec końców sprawia wrażenie końca początku. Kolejnym dużym minusem jest fakt, że produkcja jedynie w niewielkim stopniu porusza zagadnienia moralne towarzyszące bohaterom przy użytkowaniu Notatnika śmierci. Nakreśla je i pokazuje jakieś konsekwencje, ale nie zagłębia się w nie specjalnie, przez co problem pozostaje praktycznie nienaruszony. Bo w sumie po co? Banał ściga banał, przez co całość sprawia wrażenie nijakiego obrazu z nijakim przekazem oraz o nijakiej wartości.

Aktorstwo wypada zdecydowanie lepiej niż fabuła obrazu, dostarczając nam dobrze zagranych bohaterów. Niestety scenariusz i tym razem się nie popisał, przez co bardzo często nasze postacie podejmują dziwne i mało wiarygodne decyzje, które koniec końców je uwłaczają. Ich postępowanie nie jest do końca jasne, co odbija się na ich wiarygodności oraz ich zamiarach. Koniec końców wszystko jest sprowadzone do jednowymiarowej wali o notatnik, czyli o władzę. Nie, żeby mnie to jakoś specjalnie dziwiło, ale twórcy mogliby się postarać nieco bardziej. W rolach głównych na ekranie zobaczymy: Nat Wolff jako Light Turner, Margaret Qualley jako Mia Sutton, Shea Whigham jako James Turner, Keith Stanfield jako L oraz Williem Dafoe jako głos Ryūka.

Strona techniczna obrazu nie zawozi. Mamy dobre zdjęcia, ciekawą muzykę oraz przyzwoite efekty specjalne. Na naszą uwagę zasługuje również klimat z pogranicza kina noir sporadycznie skąpanego w świetle neonów. Należy również dodać, że produkcja może być momentami nieco krwawa bądź brutalna.

"Notatnik śmierci" od Netflixa to niestety produkcja nieudana. Kuleje tempo, sposób prowadzenia opowieści oraz sama opowieść, która nie jest w stanie nas zbytnio zaintrygować. Jedynie aktorstwo i strona techniczna nieco podnoszą film na duszy. No i jeszcze zakończenie, które pokazuje nam jaki potencjał miała cała opowieść. Gdyby nie ono, ocena byłaby znacznie niższa. Szkoda, bo potencjał był spory.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.