Snippet
Festiwal Muzyki Filmowej w Krakowie to jeden z najważniejszych Festiwali muzyki filmowej w Europie i na świecie. Prezentuje muzykę tworzoną na potrzeby kina jak i telewizji oraz gier wideo. Wydarzenie to wyróżnia się śmiałą organizacją, innowacyjnością w sferze technologii dźwięku i obrazu, a także niesamowitą widowiskowością. Podczas festiwalu odbywają się retrospektywy i koncerty galowe, koncerty monograficzne oraz liczne wydarzenia poboczne jak wywiady czy też warsztaty. Zwieńczeniem każdej edycji jest symultaniczny pokaz filmu z muzyką na żywo. W tym roku przypada 10 jubileuszowa edycja. Czeka na nas mnóstwo atrakcji i dobrej muzyki.

10 Festiwal Muzyki Filmowej 2017, Dzień 1

Data: 17.05.2017
Godz: 20:00
Miejsce: Centrum Kongresowe ICE













Muzyka Abla Korzeniowskiego

10. Festiwal Muzyki Filmowej w Krakowie wystartował z przytupem. Przed nami cała masa niezapomnianych wrażeń i wspaniałych koncertów z udziałem najsłynniejszych gwiazd. Inauguracja festiwalu miała miejsce w Centrum Kongresowym ICE tuż przed solowym występem jednego z najsłynniejszych polskich kompozytorów muzyki filmowej na świecie. Mowa oczywiście o Ablu Korzeniowskim. Koncert ten oficjalnie rozpoczął tygodniową celebrację muzyki filmowej.

Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą Abel Korzeniowski urodził się i wychował w Krakowie. Ukończył tutaj także studia muzyczne. Już od dziecka był zafascynowany kinem. Pierwsze ścieżki dźwiękowe skomponował do polskich filmów takich jak: "Anioł w Krakowie", "Pogoda na jutro" czy "Duże zwierzę". W pogoni za wielkimi marzeniami wraz z żoną Miną (także kompozytorką) w 2006 roku przeprowadził się do Los Angeles. Tak rozpoczęła się jego kariera w Hollywood.

Koncert Abla Korzeniowskiego o tytule "The Music of Abel Korzeniowski" rozpoczął się około godz. 20:00 w Centrum Kongresowym ICE niedaleko podnóża Wawelu. Na sam początek organizatorzy wygłosili kilka zdań w ramach wstępu. Następnie podziękowano partnerom oraz sponsorom. Niedługo później na scenie pojawił się Prezydent Miasta Krakowa prof. Jacek Majchrowski. Wygłosił krótkie przemówienie, na temat istoty samego festiwalu, a także zapowiedział pierwszego gościa jubileuszowej gali. Ponadto wręczył on Ablu Korzeniowskiemu klucze do miasta, aby ten częściej pojawiał się w swoim rodzinnym mieście. Ten bardzo miły gest kompozytor skwitował zabawną anegdotą ze swojego dzieciństwa i słowami "Mamo, tato, dostałem klucze do miasta". Po dokończeniu formalności mikrofon powędrował do Abla Korzeniowskiego, który od tego momentu był gospodarzem całego koncertu.

Kiedy widownia zapełniła się niemal po brzegi rozpoczął się jeden z najwspanialszych koncertów na jakich miałem okazję być. Prostota, geniusz i moc. W tych trzech sowach można by podsumować ten koncert. Albowiem było to połączenie nieskrępowanej i bardzo pogodnej osoby kompozytora wraz jego genialną i przeszywającą muzyką, która zachwyciła wszystkich uczestników swoją mocą i niesamowitym urokiem. Jednakże wydarzenie to nie tylko okazało się wspaniałym przeżyciem dla widowni, ale także dla samego kompozytora, który po raz pierwszy miał okazję zaprezentować swoje dokonania w specjalnie dedykowanym dla niego koncercie.

"Przez cały ten czas marzyłem jeszcze o jednym – o koncercie monograficznym z moją muzyką, który mógłbym poprowadzić osobiście. To coś niesamowitego, móc zadyrygować własnymi utworami, z tak wspaniałą orkiestrą, do tego jeszcze w ramach inauguracji FMF! Jestem ogromnie szczęśliwy, że miałem taką możliwość. Od czasu trasy koncertowej z Patricią Kaas i zaaranżowanymi przeze mnie piosenkami Edith Piaf zdecydowanie wolę słuchać mojej muzyki z dyrygenckiego podium niż z widowni, choć wiadomo, że stres jest ogromny, a odpowiedzialność jeszcze większa" – mówił bohater wieczoru po zejściu ze sceny, w wypełnionej po brzegi Sali Audytoryjnej ICE Kraków.

A więc jak widać wczorajszego wieczoru spełniło się więcej niż jedno marzenie. Nie byłoby to jednak możliwe bez pomocy Orkiestry Akademii Beethovenowskiej oraz solistów - Piotra Tarcholika (skrzypce), Krzysztofa Książka (fortepian), Michała Dąbka (wiolonczela) oraz Marty Czepielowskiej (altówka). Wczorajszego wieczoru mieliśmy szansę usłyszeć owoce ich kilkumiesięcznej i bardzo intensywnej pracy włożonej w przygotowanie tego wydarzenia. Koncert otworzyły kompozycje z rewelacyjnego serialu Johna Logana o tytule: "Dom Grozy". Salę ogarnął mrok i ciężkie brzmienia kiedy zagrano nam Demimonde, Poison, The Mother of Evil czy The Master. Jednakże każdy kto oglądał serial wie, że to nie tylko tajemnica i mrok. To wiele więcej. A więc na sali zabrzmiały również wspaniałe Street.Horse.Smell.Candle, Welcome To The Grand Guignol, Ethan's Waltz, Ghost Waltz, niesamowicie poruszające Joan Clayton i piękne Be True. W sali zabrzmiała muzyka ze wszystkich sezonów serialu i muszę przyznać, że dobór utworów był naprawdę rewelacyjny. Po bardzo długiej i wspaniałej przygodzie z "Domem Grozy" przeszliśmy do "Romea i Julii". Zaprezentowano nam przepiękne i poruszające kompozycje takie jak A Thousand Times Good Night, Forbidden Love, Juliet's Dream i Come, Gentle Night. Na tym zakończyła się pierwsza część koncertu. Po kilkunastu minutowej przerwie powróciliśmy na salę, aby wsłuchać się w muzykę z najnowszej produkcji Toma Forda "Zwierzęta nocy". Widownia nie ukrywała, że czekała na ten moment z utęsknieniem. Ścieżka dźwiękowa do "Zwierząt nocy" jest przede wszystkim niesamowicie mroczna, niespokojna i do głębi przeszywająca. Zaprezentowano nam utwory takie jak Wayward Sisters, fenomenalne Off the Road, The Field oraz pozostawiające w letargu Table For Two. Następnie powróciliśmy do pierwszego wielkiego sukcesu kompozytora czyli "Samotnego mężczyzny". Ta wspaniała ścieżka dźwiękowa również została skomponowana do filmu Toma Forda. Zaprezentowano nam Stillness of Mind, Daydreams, Swimming oraz Sunset. Później przeszliśmy do "W.E Królewskiego romansu" Madonny opowiadającego o losach brytyjskiego monarchy, który abdykował z tronu, albowiem zakochał się w rozwódce. Salę wypełniły więc kompozycje takie jak  Charms, I Will Folow You, Abdication oraz Evgeni's Waltz, które jak wyznał kompozytor zostało skomponowane dla jego prawdziwej miłości, żony Miny Korzeniowskiej. Na sam koniec zaprezentowano nam muzykę z filmu "Ucieczka do jutra". Jak przyznał Abel Korzeniowski to najdziwniejszy film do jakiego miał okazję napisać muzykę. Zagrano nam więc Gates of Tomorrow i Grand Finale. Na kompozytora, orkiestrę oraz solistów czekały owacje na stojąco. Wręczono również artystom kwiaty. Oklaski trwały wystarczająco długo, aby twórcy zgodzili się na bis. Jeszcze raz zaprezentowano nam więc Ethan's Waltz z "Domu Grozy".

Podczas całego koncertu towarzyszyła nam fenomenalna atmosfera. Abel Korzeniowski natomiast oprócz wielkiego talentu posiada również dużo uroku osobistego i pozytywnej energii dzięki czemu idealnie sprawdził się w roli prowadzącego.  To że jest on słynną osobistością w świecie muzyki filmowej świadczy chociażby liczba gości oraz ich różnorodna narodowość. Najwięcej było oczywiście polaków, ale na sali znaleźli się również obywatele Niemiec, Wielkiej Brytanii, a nawet Szwecji. "Obiecuję, że zrobię użytek z kluczy do Miasta, które dzisiaj dostałem. Postaram się przyjeżdżać częściej!" – zapowiedział ze sceny muzyk. Trzymamy go za słowo.

Pierwszy dzień festiwalu okazał się niesamowitą niespodzianką. Monograficzny koncert Abla Korzeniowskiego był strzałem w dziesiątkę i zdecydowanie będzie jednym z najbardziej pamiętnych wydarzeń tej jubileuszowej edycji. A to dopiero początek. Już jutro o godz. 19:00 ponownie w Centrum Kongresowym ICE czeka na nas światowa premiera "Niekończącej się opowieści" z muzyką na żywo.

Dla tych, którzy nie mogli uczestniczyć w koncercie, oraz dla tych, którzy pragną jeszcze raz posłuchać utworów prezentowanych na wydarzeniu, organizator utworzył specjalną playlistę w serwisie Spotify. Miłego słuchania.

Galeria:
fot. Robert Słuszniak www.spheresis.com

fot. Robert Słuszniak www.spheresis.com

fot. Robert Słuszniak www.spheresis.com

fot. Robert Słuszniak www.spheresis.com

fot. Robert Słuszniak www.spheresis.com

fot. Robert Słuszniak www.spheresis.com


Playlista:


Relacja z koncertu pojawiła się również na portalu Moviesroom.pl
Historia byłego agenta do zadań specjalnych, mężczyzny pełnego sprzeczności, zagubionego, na krawędzi autodestrukcji. Widział już prawie wszystko, a prześladujące go wspomnienia sprawiają, że chciałby, aby świat o nim zapomniał. Jednak gdy zaginie pewna nastolatka, podejmie się jej odnalezienia. Wkrótce przekona się, że w jego misji nic nie jest tym, czym się wydaje. Gotowy na wszystko, by uratować dziewczynę, niespodziewanie otrzyma szansę ocalenia samego siebie.

gatunek: Animacja, Komedia, Przygodowy
produkcja: USA, Niemcy
reżyseria: Wes Anderson
scenariusz: Wes Anderson
czas: 1 godz. 41 min.
muzyka: Alexandre Desplat
zdjęcia: Tristan Oliver
rok produkcji: 2018
budżet: -
ocena: 7,0/10

















Najlepszy przyjaciel najgorszym wrogiem


Wes Anderson to reżyser, którego twórczość niesamowicie do mnie przemawia. Jest tak niesamowicie urzekająca, że wręcz nie sposób jej odmówić uroku. Ma w sobie pierwiastek dziwności, ale także niesamowitej precyzji i skrupulatności. Jego dzieła za każdym razem do mnie trafiają na czele z fenomenalnym "Grand Budapest Hotelem" przez "Kochanków z księżyca" aż po "Pociąg do Darjeeling". Teraz twórca powraca z kolejną w swojej karierze animacją. Czy ona również jest dobra?

Psy chorują na dziwny rodzaj przeziębienia. Burmistrz Megasaki postanawia wysłać wszystkie psy na "wyspę śmieci", aby zażegnać kryzys. Jednakże Atari bardzo tęskni za swoim pupilem i postanawia samodzielnie wyruszyć na wyspę by go odnaleźć. Tam trafia na grupkę przyjaznych psów, które pomagają mu odnaleźć zgubionego przyjaciela. Wes Anderon po raz kolejny powraca w świat animacji, jednakże tym razem opowiada o psach. Jego film w całości powstał za pomocą specjalnie skonstruowanych lalek, które posiadają niezwykle charakterystyczny wygląd. Takim oto sposobem twórca od razu nadaje swojej animacji wyjątkowego charakteru. Ale co dalej? Produkcję otwiera zdecydowanie za długi wstęp, który niestety może nas nieco zmęczyć. Twórca ze szczegółami wprowadza nas w skomplikowaną narrację losu wszystkich psów, jednakże zapomina, że oprócz wyłuszczenia wszystkich faktów nie należy zapominać również o polocie. W końcu na samym wstępnie przydałoby się nas zaintrygować całą opowieścią, nieprawdaż? Na szczęście jak już przejdziemy do głównego wątku fabuły, film w końcu się rozkręca. Nie na długo, ale jednak. Filmowa opowieść to przede wszystkim podróż w poszukiwaniu prawdziwego przyjaciela, manifestacja odwagi, miłości i poświęcenia dla jednostki, którą nie jest człowiek, tylko pies, a także historia o tym, jak powstała ta niesamowita więź między psami a ludźmi. Anderson bardzo ciekawie i bezbłędnie wprowadza wszystkie te wątki do fabuły, niestety ma problem z ich dokładnym przedstawieniem. Jego narracja często rozmywa bądź też przyćmiewa sprawy, które chce poruszyć, przez co nie czuć ich pełnego emocjonalnego wydźwięku. Sam jestem zaskoczony, że to mówię, ale "Wyspa psów" jest zaskakująco surowa pod względem ekranowych emocji. Zarówno jeśli chodzi o fabułę, jak i losy poszczególnych bohaterów. Jest przyjemnie i urokliwie, ale pusto. Fabuła napędzana jest kolejnymi zwrotami akcji, które pchną machinę do przodu, ale mają problem, by zaciekawić nas w międzyczasie. Natomiast bohaterowie pomimo dokładnego nakreślenia dalej okazują się dla nas mało interesujący. W tym wypadku naprawdę ciężko przejąć się ich losem. To spore zaskoczenie biorąc pod uwagę jego poprzednie dokonania. Ponadto twórca zalewa obraz niezliczoną ilością wątków pobocznych i retrospekcji, które skutecznie zapychają czas ekranowy, ale równie skutecznie spowalniają i tak powolną już akcję oraz całkiem odciągają nas od głównego wątku. I choć trafność ukazywanej historii jest słuszna i wartościowa to niestety nie sposób się wyłącznie na niej skupić, albowiem reszta skutecznie nas do tego zniechęca. Jest po prostu średnio ciekawie czy też dosyć nudo. Mówcie, jak chcecie, jednakże prawda jest taka, że szału nie ma. Ponadto produkcja jest wypełniona masą dialogów, które po dłuższym czasie zaczynają nas męczyć i przytłaczać. A dałoby się przecież tę historię opowiedzieć bez ich zbędnego nadużywania.

To, co w filmie robi prawdziwe wrażenie to niesamowita strona techniczna. To właśnie ona sprawia nam największą frajdę i wywołuje największe zachwyty. Specjalnie stworzone lalki mają w sobie coś nieszablonowego i wręcz karykaturalnego, przez co cały film zawdzięcza im swoją niesamowitą charyzmę. Niezapomnianych wrażeń dostarcza również fenomenalna scenografia, która zdecydowanie wybija się ponad wszystko. Na sam koniec zostają: rewelacyjny klimat obrazu, ciekawa i klimatyczna muzyka oraz specyficzny Anderson'owski humor.

Niestety koniec końców z "Wyspy psów" wychodzi się raczej rozczarowanym. Anderson po raz kolejny zachwyca nas stroną wizualną i techniczną, ale niestety zaskakująco polega na samej treści. Do tego całość opowiedziana jest bez emocji i polotu, natomiast wplecione w fabułę motywy tracą z czasem na sile i gubią się pod grubą warstwą dialogów. I choć ich obecność, jak i sama treść jest słuszna, to niestety trzeba się nieźle natrudzić, by je z niej wydobyć. Mogło być znacznie lepiej.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Historia byłego agenta do zadań specjalnych, mężczyzny pełnego sprzeczności, zagubionego, na krawędzi autodestrukcji. Widział już prawie wszystko, a prześladujące go wspomnienia sprawiają, że chciałby, aby świat o nim zapomniał. Jednak gdy zaginie pewna nastolatka, podejmie się jej odnalezienia. Wkrótce przekona się, że w jego misji nic nie jest tym, czym się wydaje. Gotowy na wszystko, by uratować dziewczynę, niespodziewanie otrzyma szansę ocalenia samego siebie.

gatunek: Dramat, Thriller
produkcja: USA, Francja, Wielka Brytania
reżyseria: Lynne Ramsay
scenariusz: Lynne Ramsay
czas: 1 godz. 25 min.
muzyka: Jonny Greenwood
zdjęcia: Thomas Townend
rok produkcji: 2017
budżet: -
ocena: 8,9/10














Egzystencjalna rzeź


Wydawać by się mogło, że widzieliśmy już wszystko i dosłownie niewiele jest nas w stanie zaskoczyć. Tak jakbyśmy rozgryźli już wszystkie pomysły i zabiegi artystów i byli w stanie je wszystkie przewidzieć przed samym seansem. Całe szczęście, że to nie jest prawda, albowiem byłby to definitywny koniec kina. Takim oto sposobem na naszych kinach gości nietypowe dzieło od nietypowej artystki. Ciekawi? Słusznie.

Joe to, były agent do zadań specjalnych, który trudzi się wykonywaniem krwawych zadań bogatych klientów. Pewnego dnia dostaje zadanie, które niespodziewanie zaburzy jego dotychczasowe życie. Jak poradzi sobie z tym nasz bohater? Lynne Ramsay dała nam się poznać od ciekawej i nietypowej strony przy "Musimy porozmawiać o Kevinie". Wraz ze swoim kolejnym pełnym metrażem kontynuuje tę wciągająca i nieoczywistą grę. Doprawdy nie wiem, jak jej się udaje tego dokonać, ale trzeba przyznać, że robi to wręcz perfekcyjnie. Już praktycznie od samego początku widać, że jej film będzie pod pewnym względem niezwykły. Im dalej w las tym coraz łatwiej nam jest wziąć to przekonanie za pewnik. Reżyserka świetnie otwiera swój film i z momentu jest w stanie nas zaintrygować ukazywanymi zdarzeniami. Natomiast totalne zahipnotyzowanie nas obrazem nie zajmuje jej dłużej niż 20 minut. Intryguje nas tajemnicą i mrokiem, a emocji dodaje przy krwawych i świetnie wyreżyserowanych jatkach. Sam pomysł na fabułę nie jest ani odkrywczy, ani przesadnie nowatorski. Widzieliśmy już to przecież wiele razy. Sukces Ramsay polega jednak na tym, że tę trochę wypatrzoną formułę łączy z innymi rozwiązaniami, dzięki czemu uzyskuje zaskakująco świeżą jakość, która wręcz poraża nas swoją treścią. Ponadto reżyserka zdecydowanie odbiega od samego mordobicia, na którym to właśnie skupia się cała reszta. Bardziej koncentruje się na postaciach oraz na ich osobistych problemach. Ponadto przybiera bardzo ciekawą formę narracji, która zdecydowanie wyróżnia jej film na tle całej reszty. Jak już wcześniej wspomniałem, fabuła potrafi niesłychanie szybko nas zafascynować i wciągnąć w wir zdarzeń, przez co nie będziemy w stanie nawet na chwilę odwrócić wzroku od ekranu. Jednakże to nasze zainteresowanie nie pochodzi z rozlewu krwi czy też jakiejś wartkiej akcji. Reżyserka przede wszystkim skupia się na bohaterach, a w szczególności na samym Joe, którego udaje jej się niesamowicie ciekawie wykreować. Natomiast sama opowieść okazuje się niesamowicie intrygująca, ciekawa i wciągająca. Angażuje nas od samego początku do końca. Zachwyca swoją niecodzienną narracją, ciekawymi zabiegami stylistycznymi oraz fenomenalnym połączeniem ze sobą kilku różnych gatunków, które tworzą zaskakująco spójną i urzekającą całość. Ponadto produkcja ta posiada w sobie ten wyjątkowy w swoim rodzaju magnetyzm, który wręcz unieruchamia nas na fotelu kinowym i nie pozwala gdziekolwiek się ruszyć. Obraz Ramsay posiada w sobie ten niesamowity hipnotyczny pierwiastek, który sprawia, że całą swoją uwagę poświęcamy wyłącznie produkcji, albowiem jesteśmy niesamowicie ciekawi i głodni dalszych zdarzeń. Czasami jest dziwnie, ekstrawagancko i niecodziennie, ale koniec końców wszystkie te zabiegi reżyserki wpisują się idealnie nie tylko w styl autorki oraz jej wersję historii, ale także w narzucony klimat i bohaterów. Innymi słowy, rewelacja.

W warstwie aktorskiej mamy do podziwiania kilka gwiazd, z których niezaprzeczalnym liderem jest Joaquin Phoenix. Aktor powraca po prawie dwóch latach przerwy i trzeba przyznać, że jego powrót jest fenomenalny. Phoenix rewelacyjnie wchodzi w skórę swojego bohatera i wręcz emanuje jego charakterem z każdej możliwej strony. Jest tajemniczy, niebezpieczny, ale także kochający i troskliwy. Jednakże przede wszystkim to postać z przeszłością i ścigającymi ją demonami. Im dalej w las, tym bardziej poznajemy historię naszego bohatera, a wraz z tym kolejne dramaty tej poturbowanej przez losy postaci. Jednakże Joe to przede wszystkim bohater z krwi i kości, którego motywacje, jak i dziwne zachowania są świetnie wyjaśnione. Koniec końców to fenomenalnie napisana i zagrana sylwetka, która łączy ze sobą trudy egzystencji i dramaty przeszłości wraz z porządną krwawą jatką. To lubię. Na ekranie w rolach drugoplanowych towarzyszą mu świetna Judith Roberts jako matka oraz równie olśniewająca Ekaterina Samsonov jako nieletnia ofiara, którą Joe musi uratować.

Najnowszy film Lynne Ramsay to nie tylko fabuła oraz bohaterowie. To także bogata i urzekająca oprawa audiowizualna, która w wielu momentach po prostu pozostawia nas bez słów. Fenomenalne zdjęcia Thomasa Townenda oraz przeszywająca muzyka Johnnyego Greenwooda tworzą zupełnie nowy, niesamowity świat, dzięki czemu produkcję tę tak rewelacyjnie się ogląda. Ponadto obraz posiada niesamowity klimat, mrok i grozę, ale także specyficzny rodzaj humoru. Jest wręcz idealnie.

"Nigdy cię tu nie było" to produkcja, która pomimo niepozornego wyglądu z pewnością zapadnie nam na długo w pamięci. To przeszywająca i niezwykle hipnotyzująca opowieść o trudach codzienności, gdy w życiu przeszło się tak wiele. To również niesamowita mieszanka rozmaitych form opowieści oraz gatunków, które w tej jednej produkcji rewelacyjnie się uzupełniają i stanowią więcej niż jedną całość. Dodajmy do tego fenomenalny klimat, wykończenie oraz niesamowite aktorstwo a otrzymamy obraz wręcz doskonały, który ogląda się jednym tchem. A na sam koniec zostajemy sami z przeszywającą muzyką i swoimi myślami. Nie dla wszystkich, ale zdecydowanie wart uwagi.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Spektakularne starcie na śmierć i życie, obejmujące cały świat bohaterów Marvel Studios. Avengersi ramię w ramię z superbohaterami muszą być gotowi poświęcić wszystko, jeśli chcą pokonać potężnego Thanosa, zanim jego plan zniszczenia obróci wszechświat w ruiny.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyseria: Anthony Russo, Joe Russo
scenariusz: Christopher Markus, Stephen McFeely
czas: 2 godz. 29 min.
muzyka: Alan Silvestri
zdjęcia: Trent Opaloch
rok produkcji: 2018
budżet: 300 milionów $
ocena: 8,7/10



















Marvel Playgroud 2.0


W dzisiejszych czasach nie sposób nie znać komiksowych widowisk. Gdzie by nie spojrzeć, tam atakują nas praktycznie z każdej strony. To zaskakujące biorąc pod uwagę, że 10 lat temu nikt nie przypuszczał takiego scenariusza. Nikt nawet nie ośmielił się tak pomyśleć. Teraz można powiedzieć, że Hollywood trzepie kasę głównie na filmach typu super hero. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że powoli tego rodzaju filmy są już pewnego rodzaju przesytem. A im więcej powstaje, tym bardziej nijakie się stają. Natomiast dostarczenie emocjonującego i dobrze napisanego widowiska okazuje się nie lada wyzwaniem. Szczególnie gdy masz zamiar wykorzystać 20+ postaci oraz rozsiać je po całym uniwersum. Czy niemożliwe jest możliwe? Na to pytanie odpowiadają nam bracia Russo "Wojną bez granic".

Spokojne życie dotychczasowych postaci Marvela zostaje przerwane przez niespodziewany najazd Thanosa, który poszukuje kamieni nieskończoności. Pragnie zdobyć je wszystkie, aby móc zaprowadzić równowagę w kosmosie. W tym celu chcą przeszkodzić mu Avengersi oraz nowo poznani superbohaterowie, którzy łączą siły, by pokonać wspólnego wroga. Jeszcze nigdy stawka nie była tak wysoka, a zagrożenie tak realne. Czy naszym herosom tym razem też uda się zwyciężyć? To bardzo ciekawe pytanie biorąc pod uwagę, że "Wojna bez granic" to tak naprawdę początek końca. Większość bohaterów znajduje się w stadium zakończonych trylogii bądź też praktycznie domkniętych wątków. Trzecia część "Avengersów" jest więc dla nich swoistym pożegnaniem z dotychczasowym uniwersum. Ale czy na pewno? Niczego nie zdradzę, mówiąc, że produkcja swoją akcję zawiązuje zaraz po wydarzeniach z "Ragnaroka" i jest jakby bezpośrednią ich kontynuacją. Oczywiście dla każdej postaci to całkiem odrębny moment w ich życiu, ale bardzo szybko ich plany ulegają zmianie, a nieznani dotąd bohaterowie muszą szybko zawiązać współpracę. Twórcy nie dają nam praktycznie żadnego wytchnienia i bez ogródek i zbędnych wstępów wprowadzają nas w główny wątek obrazu. W końcu nie trzeba już nikogo przedstawiać ani kreślić od początku jego wątku, albowiem wszystkich już dobrze znamy. I to będzie jeden z największych atutów całego obrazu. W końcu wszystkie poprzednie części uniwersum prowadziły właśnie do tego momentu. To widać już od pierwszych scen. Reżyserzy z powodzeniem wprowadzają tak liczną grupkę postaci i potrafią w momencie nawiązać między nimi interakcje. Mają świetne wyczucie stylu każdego z poszczególnych bohaterów, dzięki czemu udaje im się wpakować ich wszystkich do jednego pudełka i tak świetnie poprowadzić. Często przemycają znaki firmowe poszczególnych obrazów, co jednak nie zmienia jednak faktu, że "Wojna bez granic" pozostaje niesamowicie wyjątkowa w sowiej strukturze. Posiada własną tożsamość i nie próbuje naśladować niczego innego. Ponadto opowieść posiada swój styl i grację, co pozwala wszystkim postaciom po prostu robić swoje. Przy premierze filmu da się dostrzec jak bardzo potrzebna była "Wojna bohaterów", aby rozeznać się w sprawie więcej niż trzech bohaterów na ekranie. Ten zabieg się popłacił, albowiem twórcy z powodzeniem zaadaptowali ten schemat, jeszcze bardziej go udoskonalając, co pozwoliło im opowiedzieć losy praktycznie wszystkich obecnych postaci. Braciom Russo należy się uznanie za to, że byli w stanie ogarnąć tak duży nawał materiału oraz tak wiele bohaterów i jeszcze stworzyć z tego świetne widowisko. Udało im się tak rozdzielić czas ekranowy, że praktycznie żaden z superbohaterów nie może czuć się pokrzywdzony. Albowiem każdy z nich dostał wystarczającą ilość czasu. Ponadto twórcy bardzo ciekawie wymieszali ze sobą całą drużynę, dzięki czemu udało im się stworzyć całkiem nowe relacje między dotąd nieznającymi się bohaterami. Super ciekawie i niesamowicie gładko im to wyszło. Sama fabuła obrazu skupia się natomiast na postaci Thanosa oraz jego pragnieniu równowagi we wszechświecie. Każdy superbohater ma jednak inne zadanie, plan bądź pomysł jak go pokonać. Wszyscy działają na różnych frontach i starają się dokonać niemożliwego. Oczywiście niektóre z tych wątków wypadają ciekawiej niż reszta, ale tak naprawdę są to niewielkie różnice, albowiem każdy z nich ma nam coś do zaoferowania. Produkcja nie posiada żadnego wstępu, przez co od razu zabiera się do roboty i uruchamia lawinę zdarzeń. Przez taki obrót spraw praktycznie cały czas na ekranie coś się dzieje. Twórcy tylko czasami pozwalają produkcji na chwilę zwolnić, aby przygotować nas na kolejne niesamowitości. Jest niesłychanie dynamicznie i wciągająco, ale bynajmniej nie kosztem wartości samej opowieści. Ta natomiast nie pozwala nam o sobie zapomnieć nawet podczas krwawej jatki. Tona efektów specjalnych i widowiskowość obrazu nie przytłacza samej opowieści oraz jej moralnych wartości. Oglądając film cały czas mamy w pamięci jak wielka jest stawka tej bitwy. To już nie tylko głupia nawalanka dla uciechy, ale także pełne emocji, napięcia oraz uniesień dzieło, które w zaskakujący sposób jest w stanie wszystkie te elementy połączyć ze sobą w spójną całość. Ponadto twórcom udaje się zachować konsekwencję w narracji, spójność oraz przejrzystość kolejnych zdarzeń, dzięki czemu film ogląda się wręcz fenomenalnie. Tak więc "Wojna bez granic" jest tylko potwierdzeniem tego, że da się osiągnąć i jedno i drugie, ale trzeba się trochę postarać.

Bohaterowie to jedna z najważniejszych cech "Wojny bez granic", albowiem to właśnie oni napędzają akcję obrazu. Są to postacie dobrze już nam znane, które świetnie czują się na ekranie i są w stanie oczarować nas już kilkoma kwestiami. Co więcej, gdy reżyserzy świetnie je poprowadzą, nie pozostaje nam nic innego jak tylko przyjemnie oglądać ich wspólne interakcje. Te natomiast okazują się niesamowicie ciekawe i dynamicznie pomimo tego, że większość z postaci widzi się pierwszy raz. Rewelacyjnie potrafią się zgrać i szybko wypracowują fajną relację, którą niesamowicie dobrze się ogląda. Rozterki poszczególnych bohaterów są wiarygodne, a ich motywacje prawdziwe i szczere. Nie da się ukryć, że brzemię superbohatera jest poniekąd już obowiązkiem. Wszyscy obecni na ekranie zdają sobie z tego sprawę. Jednakże nie da się ukryć, że najnowszym nabytkiem serii jest sam Thanos, o którym niewiele wiemy. Co ciekawe twórcy ukazują nam go od bardzo ciekawej strony. Tyrana, który ma swoje własne problemy i moralne rozterki. Ku mojemu zaskoczeniu Thanos okazał się niezwykle złożoną postacią, która nie jest zła do szpiku kości, bo tak, ale dlatego, że ma ku temu racjonalne powody. Jest rozdarty emocjonalnie pomiędzy przeszłością, swoim przeznaczeniem, a także nieskrywaną sympatią i poniekąd wyrozumiałością do swojej adoptowanej córki. To spore zaskoczenie biorąc pod uwagę to, że Marvel bardzo często miał problem z dobrymi czarnymi charakterami. W obsadzie znaleźli się: Robert Downey Jr., Chris Evans, Benedict Cumberbatch, Scarlett Johansson, Chris Pratt, Chris Hemsworth, Mark Ruffalo, Josh Brolin, Elizabeth Olsen, Zoe Saldana, Sebastian Stan, Paul Bettany, Dave Bautista, Bradley Cooper, Vin Diesel, Benedict Wong, Pom Klementieff, Tom Holland, Danai Gurira, Anthony Mackie, Karen Gillan, Tom Hiddleston, Chadwick Boseman, Don Cheadle, Gwyneth Paltrow, Letitia Wright, Idris Elba oraz Peter Dinklage.

Strona techniczna również ukazuje nam się od jak najlepszej strony. Gigantyczny budżet pozwolił na stworzenie wielkiego i widowiskowego dzieła, które pod względem efektów specjalnych oszałamia. Tak na marginesie taki sam budżet miała "Liga sprawiedliwości", ale tam osiągnięto niestety znacznie gorszy efekt. Dziwne. Tak czy siak, mamy do czynienia ze świetnymi i dynamicznymi zdjęciami, klimatyczną muzyką oraz świetnymi scenografiami. Na plus również kostiumy i charakteryzacja. Zdecydowanie należy wyróżnić niesamowity klimat obrazu, a także napięcie i dramaturgię, jakie płyną z ekranu. Wszystkie te emocje generują przede wszystkim potyczki, ale także postacie, które lubimy i na których nam zależy. Standardowo w filmie pojawia się humor, ale już w znacznie zmienionej formie. To już nie są te same heheszki jak ostatnio, ale bardziej wysublimowane żarciochy, których obecność w filmie jest stosunkowo niewielka do poprzedników. Ponadto wszystkie kąśliwe uwagi i komiczne akcenty nie umniejszają powagi widowiska, które stara się zachować wyjątkowo poważne klimaty. W końcu realna wizja zagłady nikomu nie jest do śmiechu.

Wszystko ma swój początek i koniec. Dziesięć lat kinowego uniwersum Marvela przeleciało szybciej, niż można było się spodziewać. Jednakże ich upór i trud opłacił się. "Avengers: Wojna bez granic" to bezsprzeczny sukces kina typu super hero. Mamy mnóstwo postaci, dużo emocji i frajdy, ale także ujmującą i przekonującą fabułę, która wciąga i nie pozwala wyjść z seansu w trakcie, nawet jeśli mielibyśmy tam umrzeć, bo tak nam się chce do toalety (true story). Jednakże przede wszystkim to potwierdzenie tego, że da się zrobić obraz, który oprócz zabawy dostarczy nam ciekawej fabuły i ujmujących postaci. Jednakże żeby to osiągnąć trzeba się nieźle postarać. Bracia Russo pokazali, że to jest możliwe i chwała im za to. Teraz nie pozostaje nam nic innego jak przeczekać rok, by zobaczyć ostateczny koniec tego rozdziału historii. Wszystko musi mieć swój koniec, a ta historia na takowy zasługuje. 

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Rzeczywistość 2045 roku nie nastraja optymistycznie.  Świat znajduje się na skraju upadku i pogrążenia w chaosie. Wade Watts czuje, że żyje, tylko gdy ucieka do OASIS — wirtualnego uniwersum, w którym większość ludzi spędza całe dnie.  W OASIS można podróżować, przeżywać przygody i być kimkolwiek się zapragnie. Jedynym ograniczeniem jest własna wyobraźnia. Ekscentryczny geniusz James Halliday, który stworzył OASIS, szuka godnego następcy. Organizuje trzyetapowy konkurs, w którym nagrodą jest olbrzymia fortuna i całkowita kontrola nad uniwersum.  Wade i jego przyjaciele z "Wielkiej Piątki" podejmują wyzwanie polegające na szukaniu skarbów w zakrzywionej rzeczywistości. W fantastycznym świecie — pełnym niespodzianek, ale i niebezpieczeństw — czeka ich zadanie ważniejsze niż sam konkurs. Muszą ocalić OASIS.

gatunek: Przygodowy, Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyseria: Steven Spielberg
scenariusz: Ernest Cline, Zak Penn
czas: 2 godz. 20 min.
muzyka: Alan Silvestri
zdjęcia: Janusz Kamiński
rok produkcji: 2018
budżet: 175 milionów $
ocena: 7,0/10












#Nostalgia


Rzeczywistość jest fajna do czasu kiedy się nam nie znudzi. Gdy już mamy dość otaczającego nas świata sięgamy do internetu, by porobić coś całkiem innego. Fajna odskocznia, ale większości nawet to już nie odpowiada. Sięgają po więcej, a w tym przypadku może to znaczyć dosłownie wszystko. Jednakże od pewnego czasu to właśnie gogle VR i poszerzona rzeczywistość zyskują uznanie konsumentów. Kto wie, być może za kilkanaście lat będziemy w takiej samej sytuacji jak bohaterowie najnowszego filmu Stevena Spielberga. I bynajmniej nie jest to optymistyczna wizja.

W 2045 roku ludzie zagłębiają się w cyfrowy świat OASIS, by zapomnieć o szarej rzeczywistości. Spędzają tam całe godziny, mogąc być, kimkolwiek chcą i robiąc, cokolwiek chcą. Ich możliwości są praktycznie nieograniczone. Wszyscy jednak pragną odnaleźć "wielkanocne jajo" (z ang. "easter egg", które zmarły twórca gry umieścił gdzieś w OASIS. Gdy je zdobędziesz, gra będzie twoja. Takim sposobem rozpoczyna się walka o nagrodę. Jednakże oprócz normalnych graczy chrapkę na OASIS ma złowroga korporacja, która pragnie zawładnąć przemysłem. Jak zakończy się ta walka, o coś, co nie istnieje w świecie materialnym? Steven Spielberg, prezentując nam "Playera One" pokazuje, jak może wyglądać wirtualna rzeczywistość oraz co może na nas w niej czekać. Trudno się z nim nie zgodzić, że to doprawdy fascynująca podróż. Niestety nie zawsze sprawdza się jako wartościowa opowieść. Nie będę was kłamać, że z wypiekami na twarzy czekałem na ten film, bo to nie prawda. Nie bardzo mnie też przekonywała konwencja cyfrowej animacji, która się pojawia w większej części filmu. Ale żeby nie było, IMAX-owy seans zaliczyłem. Mogę powiedzieć jedynie WOW i MECH. Czemu? Zacznijmy od początku. Reżyser za pomocą narracji głównego bohatera wprowadza nas w akcję filmu i czyni swoją postać zarówno pierwszoligowym herosem oraz narratorem całego dzieła. Twórca nie owija w bawełnę i już po kilku chwilach znajdujemy się w OASIS. Tam czeka na nas już cała masa frajdy. Po krótkim wstępie przechodzimy od razu na pole bitwy, by następnie powalczyć o "wielkanocne jajo". Produkcja rusza z kopyta i nie mamy nawet chwili, by się nad czymkolwiek zastanowić. Zostajemy oczarowani złożonością i bogactwem wirtualnego świata, który trzeba przyznać, niesamowicie wciąga. Same animacje okazują się zaś zaskakująco dobrze stworzone, dzięki czemu nie mamy do końca wrażenia, że znajdujemy się w całkowicie sztucznym świecie. Opowieść podąża za losami Wade'a, który jest jednym z graczy oraz supermegafanogeekiem twórcy gry Jamesa Holliday'a. Fabuła przede wszystkim skupia się na poszukiwaniu wskazówek, pokonywaniu kolejnych przeszkód oraz walką z innymi graczami. Jest ładnie, wartko i ciekawie, ale pusto. Albowiem opowieść nie jest w stanie zaoferować nam nic więcej. Owszem posiada kilka wątków pobocznych, ale koniec końców okazują się nie być wcale takie ważne, jak moglibyśmy zakładać. Szybko zostają przemilczane i zapomniane. A to właśnie one stanowią o postępowaniu naszych bohaterów. No ale przecież byłbym naiwny, gdyby właśnie o to chodziło w tym filmie. Tutaj przede wszystkim postawiono na widowiskowość, piękno i majestatyczność wirtualnej karuzeli. Liczy się wartka akcja, ciekawe potyczki i efektowne wizualizacje. I rzeczywiście w tych wszystkich aspektach "Player One" wygrywa bezsprzecznie. Dostarcza nam niesamowitej rozrywki, która potrafi nas bez problemu wciągnąć na całe niemalże dwie i pół godziny. Pozwala zapomnieć o zewnętrznym świecie i cieszyć się bogactwem tego, czego nie można fizycznie dotknąć. Produkcja onieśmiela nas swoją wielkością, pomysłowością i przede wszystkim silnym zakorzenieniem w popkulturze lat 80.Prawdę mówiąc, sam film to taka jedna wielka nostalgiczna podróż do tego, co minęło. Jednakże tym razem to nie tylko same wspomnienia kultowych filmów czy gier tamtych lat, ale rzeczywiste wykorzystanie wszystkich tych odnośników. Czego tu nie ma? Od "Powrotu do przyszłości", przez "Gwiezdne wojny", "Trona", a kończąc na " Laleczce Chucky". Jednakże to dopiero wierzchołek góry lodowej. Znajdywanie wszystkich tych referencji to dla niektórych może okazać się świetna zabawa na kilka godzin plus, albowiem w filmie jest ich od groma. A więc jeśli chodzi o świat przedstawiony i frajdę płynącą z ekranu to jest wręcz rewelacyjnie. Gorzej, gdy przyjrzymy się fabule. Bardzo prosta i nieskomplikowana linia dramatyczna, która podąża za głównym bohaterem, który ku naszemu wielkiemu zdziwieniu jest wybrańcem. Stare odgrzewane kotlety. Niestety słabo wypada również zawiązanie akcji, która praktycznie wyzbyta jest jakichkolwiek zwrotów akcji. Po prostu leci od punktu A do punktu B, nie zatrzymując się na żadnym przystanku, ani nie zmieniając jakkolwiek biegu zdarzeń. Kolejnym problemem jest sam fakt, że wirtualna rzeczywistość jest jedynym ciekawym wątkiem w tym filmie. Świat rzeczywisty kompletnie nie interesuje reżysera, przez co widać, że został po prostu przez niego olany. Nie jest w stanie zaproponować nam niczego ciekawego oraz wartościowego oprócz morału, który pomimo tego, że trafia w punkt, to jednak poniekąd jest również strzałem w kolano, biorąc pod uwagę wcześniejsze zaniedbanie tego wątku. A więc radocha i zabawa jest przednia, ale sama opowieść raczej nie zapadnie nam na długo w pamięci.

Aktorsko jest dobrze, aczkolwiek sami artyści nie dostają jakoś specjalnie dużo czasu dla siebie. Króluje OASIS oraz ich komputerowo wygenerowane awatary, do których podkładają głosy. Być może dlatego najlepiej z całej obsady wypada Mark Rylence, który dosłownie oszałamia nas swoją grą aktorską. Jego James Holliday to typowy geek i wycofany ze świata człowiek, który szuka pocieszenia w OASIS. I choć jego rola jest praktycznie trzecioligowa, to jednak on najbardziej zapada nam w pamięć jako ekscentryczny twórca gry, w którą gra cały świat. Zaraz za nim mamy świetnego Bena Mendelsona jako głównego antagonistę Nolana Sorrento i Simona Pegga jako Ogdena Morrowa. Młodsza część obsady to natomiast Tye Sheridan i Olivia Cooke. Ponadto pojawiają się jeszcze Lena Waithe i T.J. Miller jako sam głos.

Strona wizualna to zdecydowanie najmocniejsza część obrazu. Główna w tym zasługa fenomenalnych efektów specjalnych, które rewelacyjnie ukazują nam cyfrowy świat OASIS. Oprócz tego mamy jeszcze klimatyczną muzykę, humor i scenografie prawdziwego świata. Na uwagę zasługuje również klimat produkcji, a także to jak świat OASIS został stworzony. Bardzo ciekawie prezentuje się również, w jaki ukazano nam obcowanie z wirtualną rzeczywistością. Te kostiumy, rękawice, gogle, bieżnie itp. Bardzo to pomysłowe i wiarygodne.

"Player One" to przepiękny wizualnie film, który niestety okazuje się dosyć pusty w środku. Zabawę można na nim mieć przednią, ale od fabuły nie oczekujcie żadnych rewelacji. Postawiono na świat OASIS i zaniedbano nieco rzeczywisty. Co prawda na koniec wszystko reflektuje morał, ale nie zmienia to faktu, że niedociągnięcie zabolało. Jednakże koniec końców Spielberg wychodzi ze starcia obronną ręką. Dostarczył nam rozrywkowy produkt, który się przyjemnie i bezboleśnie ogląda. Sam natomiast wykazał się zgrabną reżyserią i umiejętnością poprowadzenia całej opowieści w zadowalający sposób. Emocje są przednie, a seans w IMAX-ie zdecydowanie wart pieniędzy. Jednakże nie do końca przekonuje mnie takie całkowite jechanie po bandzie na nostalgii do lat 80., ale jeśli wy to lubicie to droga wolna. Podejrzewam, że jednak większość z nas film zobaczy i stosunkowo szybko o nim zapomni.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.