Snippet
Paul Kersey jest chirurgiem, który co dzień ratuje ludzkie życie. Gdy nieznani sprawcy dokonują brutalnego napadu na jego rodzinę, po raz pierwszy sam musi zwrócić się o pomoc. Policja pozostaje jednak głucha na jego apele. Zdesperowany mężczyzna postanawia więc własnoręcznie wymierzyć sprawiedliwość. Gdy uwagę mediów przyciągają zabójstwa kolejnych gangsterów, wszyscy zadają sobie jedno pytanie: giną oni z ręki bohatera czy bandyty? Wiedziony pragnieniem zemsty Kersey dostrzega, że może pomóc także innym. Nie każdemu podoba się jednak to, że mężczyzna staje ponad prawem, policja zaś jest coraz bliżej odkrycia tożsamości mściciela.

gatunek: Sensacyjny
produkcja: USA
reżyseria: Eli Roth
scenariusz: Joe Carnahan
czas: 1 godz. 48 min.
muzyka: Ludwig Göransson
zdjęcia: Rogier Stoffers
rok produkcji: 2018
budżet: 30 milionów $
ocena: 6,9/10















Chciałeś, to masz!


Aby dojść do porozumienia, mamy do dyspozycji dwie różne ścieżki. Albo staramy się rozwiązać problem pokojowo lub sięgamy po bardziej drastyczne środki. Najgorzej, gdy ktoś wystawia naszą cierpliwość na próbę i pozwala nam gotować się w gniewie. A jak wszyscy wiemy, gniew musi mieć gdzieś swoje ujście. Dobrze wie o tym również bohater naszego filmu, który walczy nie tylko o sprawiedliwość, ale także o pewnego rodzaju satysfakcję. No a skoro ktoś sam się prosi o łomot, to czemu ma go nie dostać? W tym przypadku równanie jest zaskakująco proste. Jednakże czy to samo można powiedzieć o filmie?

Paul Kersey to szanowany chirurg, który ma szczęśliwą i kochającą rodzinę. Niestety pewnego dnia włamywacze podczas rabunku zabijają mu żonę i poważnie ranią córkę. Nasz bohater pogrąża się w smutku, jednakże liczy na to, że policja znajdzie sprawców. Niestety nie idzie im to najlepiej. Po pewnym czasie Paul postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Czu uda mu się coś zdziałać? Myślę, że fabuła "Życzenia śmierci" nikogo nie zaskoczy świeżością ani żadną nowatorszczyzną, ale być może będzie w stanie zaoferować nam coś innego. Ile razy już widzieliśmy, gdy głowie rodziny ktoś: a) zabił żonę, b) zabił córkę, c) porwał żonę, d) porwał córkę, e)zabił żonę i porwał córkę, f)zabił córkę i porwał żonę, g) zabił żonę i córkę, h) porwał żonę i córkę i tak dalej. W sumie do tego rysopisu pasowałby praktycznie każdy film z moim najulubieńszym aktorem Stevenem Segalem, którego jak tylko widzę, to mnie coś ściska wewnątrz. Tak czy siak, tym razem jest nieco inaczej. Nasz bohater to nie wyszkolony super tajny agent z milionem sekretnych tożsamości, ale chirurg, który nawet nie potrafi się bić, ani władać bronią. Nie jest bad-assem i nigdy nie zamierzał nim być. Włada nim wściekłość i niemoc, którą przekuwa na coś pożytecznego. A przynajmniej tak mu się wydaje. A więc łapie za broń, przywdziewa kaptur i zaczyna polować na morderców żony na ulicach Chicago. Brzmi absurdalnie, ale na ekranie wybada zaskakująco wiarygodnie. Jak można było przypuszczać, opowieść nie będzie przesadnie realistyczna, ale jak na film akcji całkiem dobrze mieści się w ramach gatunku oraz jego dopuszczalnych normach. Scenariusz całkiem nieźle jest w stanie wszystkie te niesamowitości i uproszczenia zamknąć w bardzo urzekającej i dosyć przekonującej formie akcyjniaka, którego zadanie jest proste: ma nas bawić. I dokładnie to robi. Ponadto stara się poruszyć kilka innych ciekawych kwestii, ale o tym potem. To, co tutaj wychodzi na pierwszy plan to nie drugie dno, główna postać ani nawet chęć zemsty, ale czysta rozrywka, jaka ma płynąć z seansu. Doprawdy nie oczekiwałem od produkcji niczego więcej, a więc wyszedłem całkiem zaskoczony, gdy otrzymałem coś: po 1. lepszego niż się spodziewałem, po 2. bardzo sprawnie nakręconego i po 3. posiadającego ambicje na więcej. Ale żeby nie było, fabuła obrazu wbrew pozorom jest bardzo prosta. Potrafi nas niemalże od samego początku zaintrygować, wciągnąć w wir zdarzeń i pozwolić opowieści po prostu płynąć. Całość koniec końców jest zaskakująco spójna i płynna, a twórcy konsekwentni w swojej narracji. Opowieść budują dosyć skrupulatnie i etapowo jak na gatunek, w którym się obracają. Oczywiście, że przemiana bohatera nie należy do najbardziej przekonujących, a jego zdolność samodzielnej nauki posługiwania się bronią budzi zachwyt to i tak dla mnie mieści się to w dopuszczalnych granicach. W końcu nie tego oczekiwałem po tym filmie. Racja, fajnie by było, gdyby film Eli Rotha to potrafił, ale bez tego przynajmniej nikogo nie oszukuje, ani nie próbuje naciągnąć na coś, czym nie jest. W swojej naturze jest zaskakująco prosty i w sumie oczekuje tego również od nas. Rodzina rodziną, ale dobra rozwałka zawsze bawi. Tak samo jest i w tym przypadku. Choć film nie posiada przesadnej brutalności ani zbyt wydumanych scen akcji, to jednak potrafi nas uwieść klasyczną strzelaniną. Ma to urok, któremu o dziwo nie sposób się oprzeć. Szczególnie gdy jest to świetnie nakręcone i zmontowane. Ale to nie wszystko. Produkcja o dziwo potrafi również w odpowiedni sposób wykorzystać napięcie zgromadzone na ekranie i całkiem nieźle zbudować wokół akcji wzrastającą dramaturgię. Dzięki temu seans potrafi zapewnić nam jakieś emocje, a nie okazać się tylko pustą nawalanką. Jednakże jak już wcześniej wspomniałem, film ma coś w rodzaju drugiego dna, które stara się przenieść całą fabułę na nieco inny poziom. Nie do końca się to udaje, ale cel był słuszny, pomysł dobry i realizacja też niezgorsza. Twórcy, kręcąc "Życzenie śmierci" postanowili odnieść się do aktualnych czasów, a w szczególności to Ameryki A.D., w której dostęp do broni jest powszechny. Jak mówi jedna z postaci to bułka z masłem. Kilka podpisów, ćwiczenia na strzelnicy i test bezpieczeństwa (którego nikt nie oblewa) i gotowe. Nic prostszego. A wszyscy przecież dobrze wiemy, ile krzywd wyrządziła broń palna w Stanach Zjednoczonych. Sam film, choć używa pistoletu jako głównego bohatera, stara się oprócz tego skłonić nas do refleksji, czy którekolwiek z tych zdarzeń miałoby miejsce, jeśli broń palna nie była tak powszechnie dostępna. Oprócz tego dochodzi również wiele ciekawych wstawek takich jak, chociażby radiowa debata na temat poczynań bohatera odnośnie do tego, czy wymierzanie sprawiedliwości na własną rękę to słuszna i dobra decyzja. Ponadto twórcy pokazują nam, że na internecie można znaleźć dosłownie wszystko. Od instrukcji jak składać, czyścić i używać pistoletu po poradnik jak zniszczyć dysk, by nikt nie był w stanie odczytać jego danych. Całkiem fajnie to w filmie zagrało i rzeczywiście sprawia, że chwilkę nad tym zagadnieniem pomyślimy, ale na jakieś głębsze dewiacje nie ma szans. To samo tyczy się filmu. Jest fajnie, przyjemnie, wartko i w ogóle, ale to żadna rewolucja.

Aktorstwo to tylko dodatek do samej fabuły, która bawi, a więc aktorstwo również nie powinno wychodzić poza te ustalone granice. Takim oto sposobem trafiamy na naszych bohaterów lub też ściślej mówiąc bohatera, który sam biega po ekranie i wymierza sprawiedliwość. To dobry chirurg, kochający ojciec i spragniony sprawiedliwości samouk. Bruce Willis, choć nie doświadcza w tym filmie aktorskiego przełomu to i tak widać, że wkłada wiele pracy w swojego bohatera. Choć nie zawsze mu się to udaje, to jednak efekt końcowy jest całkiem zadowalający. Daleko za nim mamy świetnego Vincenta D'Onofrio na drugim planie, a także: Elisabeth Shue, Camilę Morrone, Deana Norrisa i Kimberly Elise.

Z całego filmu najlepiej wypada chyba strona techniczna, która stoi na zaskakująco wysokim poziomie. Przede wszystkim są to dobre zdjęcia, ciekawa muzyka oraz dynamiczny montaż. Ponadto film charakteryzuje się swoistym klimatem, który zaskakująco dobrze łączy ze sobą mroczną atmosferę i odrobinę krwawej jatki ze szczyptą humoru.

Przyznam szczerze, że od "Życzenia śmierci" nie oczekiwałem dosłownie niczego. Być może właśnie dlatego film nie tyle, co mnie zaskoczył, a raczej miło zabawił. Pozwolił mi spędzić przyjemnie czas i zadowolić się czystą rozrywkę bez zobowiązań. Aktorstwo jest ok, fabuła również, a wykończenie najlepsze. Dziwne proporcje no ale czasami tak bywa. Sam seans okazuje się niezwykle przystępny w swojej formie i potrafi nam się sprzedać w dosyć atrakcyjny sposób. Jest wartko, ciekawie i zgrabnie nakręcone. Szału nie ma, ale jak na film do obejrzenia w niedzielę wieczorem rewelacja.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Kiedy ginie Soczek, partner Majamiego, policjanci z wydziału terroru rozpoczynają dochodzenie. Schwytanie sprawcy uważają nie tylko za swój obowiązek, ale też punkt honoru. Niestety, wydział jest przetrzebiony zmianami organizacyjnymi i zwolnieniami. W tej sytuacji, aby stawić czoła gangsterom, stołeczny komendant ściąga do Warszawy rozproszonych po prowincji, doświadczonych policjantów. W stolicy pojawiają się Despero, Metyl oraz – prosto z Waszyngtonu – Nielat, zwany obecnie Quantico. Tymczasem w walce o dominację nad miastem, toczonej między gangami z Pruszkowa i Wołomina, pojawia się trzeci, znaczący gracz – Czarna Wdowa...

gatunek: Sensacyjny
produkcja: polska
reżyseria: Władysław Pasikowski
scenariusz: Władysław Pasikowski
czas: 2 godz.
muzyka: Radosław Łuka
zdjęcia: Maciej Lisiecki
rok produkcji: 2018
budżet: 37 milionów $
ocena: 7,5/10















Pitbull jakby pies


Pitbull to jedna z niewielu polskich marek, która może pochwalić się niesłabnącą popularnością. Choć jeszcze nie tak dawno temu o żadnej franczyzie nie było mowy tak teraz można już bez zbędnych wątpliwości uznać to za serię. Początki sięgają aż do 2005, kiedy to Patryk Vega nakręcił pierwszą część, by następnie przekształcić ją w trzy sezonowy serial. Następnie powrócił w 2016 roku i okazało się, że taka reaktywacja miała sens (w sensie pieniężnym). Teraz jednak to nie Patryk, a Władysław Pasikowski przejął pałeczkę Pitbulla. Jak więc prezentuje się "Ostatni Pies"?

Po śmierci jednego z policjantów detektywi wszczynają śledztwo w sprawie gangów mafijnych. W roli infiltratora umieszczają Despero, który ma za zadanie rozwiązać tajemniczą śmierć. Jednakże wkrótce sprawy przybierają na sile i zagadka staje się coraz trudniejsza, a rola podwójnego agenta coraz bardziej niebezpieczna. Czy naszemu bohaterowi uda się dowieść prawdy? Aby wszystko było jasne, jeszcze raz powtórzę, że tej części nie reżyseruje Patryk Vega tylko Władysław Pasikowski. Po serii nieporozumień Patryk musiał pożegnać się z Pitbullem, a więc na szczęście kto inny zajął się jego realizacją. Niestety, ale ostatnie dokonania Vegi to istna porażka. Jego Pitbulle to chyba jedyne filmy, które trzymają jakiś poziom. Niestety z tym też jest różnie. O ile "Nowe porządki" okazały się bardzo pozytywnym zaskoczeniem, tak "Niebezpieczne kobiety" to już zmierzanie do typowej dla Patryka Vegi pulpy. Jednakże to jeszcze nie ten poziom co "Botoks" i "Kobiety mafii". Tam jest jeszcze gorzej. I właśnie dlatego wahałem się przed seansem "Ostatniego psa" czy na pewno chcę ryzykować kolejną wtopę. Ku mojemu zaskoczeniu bardzo szybko przekonałem się jak bardzo, się myliłem. WŁADYSŁAW PASIKOWSKI – REŻYSERIA i SCENARIUSZ. Zapamiętajcie to sobie, bo właśnie tyle potrzebujecie, żeby wybrać się na film bez zbędnych obaw o utratę zdrowia psychicznego. To, co przede wszystkim wyróżnia "Ostatniego psa" to jego struktura, która w końcu nie przypomina kalejdoskopu pomyłek. Mamy wstęp, rozwiniecie i zakończenie. Wszystko jest na swoim miejscu i akcja bez żadnych problemów zmierza z punktu A do punktu B. Początek jest intrygujący, wciągający i pełen napięcia. Potrafi nas w momencie przykuć do ekranu i pozwolić z marszu zainteresować się ukazanymi wydarzeniami. Dalej jest jeszcze lepiej, albowiem produkcja bardzo sprawnie, ale bez chaotycznych zabiegów zmierza ku głównemu wątkowi. Ten zaś okazuje się wyjątkowo ciekawy i wciągający. Przede wszystkim mamy do czynienia z dobrze skonstruowaną historią, która wsparta porządnie napisanym scenariuszem jest w stanie nam zapewnić opowieść na wysokim poziomie. Główny wątek obrazu to bardzo dobrze poprowadzona intryga, która ciekawi, zaskakuje i szokuje. Czasem zdarza się jej złapać zadyszkę i niewielkie przestoje, ale koniec końców nie ma tragedii. Oprócz pierwszoplanowej intrygi mamy również kilka wątków pobocznych, które świetnie uzupełniają nie tylko samą opowieść, ale również poszczególnych bohaterów i ich historię. Dzięki nim możemy się dowiedzieć kilku ciekawych informacji, które istotnie wzbogacają fabułę widowiska. Ponadto twórca nie zapomina w trakcie trwania obrazu o jakimś napomkniętym wątku czy też niewyjaśnionej sprawie. Stara się wszystko doprowadzić do końca, najlepiej jak potrafi. Takim sposobem, nawet jeśli mamy wrażenie, że coś nie zostało jeszcze wyjaśnione, reżyser na samym końcu doprowadza to do końca tak, aby wszystko miało sens, było spójne i zrozumiałe przez wszystkich. Jednakże scenariusz nie jest wbrew pozorom tak oczywisty. Uknuta przez twórcę intryga jest przede wszystkim zawiła i niejednoznaczna w dużej mierze, aby nie dało się wszystkiego od razu przewidzieć. Stąd też płynie czysta przyjemność z podążania za wydarzeniami ekranowymi. To ten typ filmu, po którym nie do końca wiadomo czego się spodziewać i który może nas zaskoczyć w najmniej oczekiwanym momencie. Oczywiście zdarza się nam raz czy dwa wpaść zawczasu na rozwiązanie niektórych wątków, ale koniec końców nie sprawia nam to tak dużego zawodu. Jedną z moich większych obaw był stosunek tej części to pozostałej reszty (oczywiście nie do oryginału). Bałem się, że film ten będzie w pewnym stopniu oderwany od rzeczywistości poprzednich "Pitbullów" tak jakby wręcz negował ich istnienie. To by było bardzo niefajne, ale na szczęście tak się nie stało. Twórca w bardzo sprytny sposób załatwił całą sprawę, nie musząc nawet pokazywać żadnego z bohaterów. To, co zrobił to po prostu kilkakrotne słowne wspomnienie postaci takich jak: Gebels, Majami czy Cukier, by zaspokoić nasze obawy. Co ciekawe wbrew pozorom cała fabuła obrazu to pokłosie wydarzeń z "Niebezpiecznych kobiet". Jednakże dzięki sprawnej reżyserii i dobremu scenariuszowi twórca potrafi wykreować przekonujący i wiarygodny świat, który rozbraja nas klimatem oraz swoją szczerością. To kino gangsterskie pełną parą. Bez przaśnych dodatków, żałosnej jakości żartów i przesadnej brutalności dla wzmocnienia "wrażeń". To przede wszystkim rewelacyjne napięcie, perfekcyjnie zbudowana dramaturgia oraz historia, która sama w sobie jest ciekawa. Nie potrzeba jej miliona innych wątków ani zwrotów akcji co minutę, żeby zaspokoić widza. Bo to właśnie rzetelne budowanie opowieści, jej klimatu i postaci jest najważniejsze. Oczywiście jak już wspomniałem, zdarzają się potyczki, do ideału mu daleko, jednakże to wciąż produkt wysokiej jakości.

Zaraz po fabule naszą uwagę przyciągają aktorzy oraz odgrywane przez nich postacie. Doborowa obsada oraz świetny scenariusz załatwiają sprawę na dzień dobry. Przede wszystkim mamy świetnie nakreślonych bohaterów, którzy są ciekawi, a zarazem tajemniczy. Mają swoje własne dylematy i problemy, ale nie boją się zadziałać, gdy jest taka potrzeba. Przede wszystkim to sylwetki z krwi i kości, dzięki czemu możemy w jakiś sposób odnieść się do ich poczynań bądź też nawet w pewnym stopniu utożsamić. Są wiarygodni i nie na wskroś przerysowani. Na pierwszym planie mamy fenomenalnego Marcina Dorocińskiego, który całą obsadę także poprzednich części zjada na śniadanie. Jest piekielnie przekonujący w roli podwójnego agenta, a przy okazji potrafi również oddać mnóstwo rozmaitych emocji, które w danym momencie targają jego postacią. Świetnie wypadają również Krzysztof Stroiński jako Metyl i Rafał Mohr jako Quantico. Równie dobrze prezentuje się Jacek Król jako Kowal, Adam Woronowicz jako Junior, a także Cezary Pazura jako Gawron. W końcu gra jak należy. Ponadto w obsadzie znaleźli się Marian Dziędziel, Agnieszka Kawiorska, Izabela Kuna i Michał Kula. Kontrowersją odbił się kasting Dody (Doroty Rabczewskiej) w jednej z głównych ról. Tu rzeczywiście można było mieć obawy co do jej aktorstwa, jednakże koniec końców wyszła obronną ręką. Zagrała, najlepiej jak potrafiła, czyli zagrała praktycznie samą siebie. Może i wypada najsłabiej z całej obsady, to jednak bynajmniej nie jest czynnikiem, który uprzykrza nam odbiór seansu.

Stronie technicznej nie ma co do zarzucenia. To świetnie zrealizowany obraz. Dobre zdjęcia, klimatyczna muzyka, zróżnicowana scenografia, kostiumy oraz wiarygodne efekty specjalne. To, co przede wszystkim nas uderza to wyśmienity klimat, który rewelacyjnie wpasowuje się w tę opowieść. Jest odrobinę mroczny, tajemniczy, nieoczywisty i gęsty. Ten film ma po prostu swoją duszę. Świetnie sprawuje się również napięcie i budowana dramaturgia, ale także odrobina humoru znajduje w filmie swoje miejsce.

"Pitbull: Ostatni pies" w reżyserii Władysława Pasikowskiego to Pitbull, na jakiego zasługiwaliśmy. Ciekawa i wciągająca fabuła, rewelacyjne aktorstwo i świetne wykończenie. Co prawda zdarzają się mu potyczki i przestoje, ale koniec końców seans jest w stanie zapewnić nam nie tylko świetną rozrywkę, ale również wiarygodną i rzetelnie opowiedzianą historię, która ma wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Ponadto posiada stopniowo budowaną dramaturgię, liczne zwroty akcji no i zawiłą intrygę, którą się świetnie ogląda. Innymi słowy, bardzo dobre rasowe kino.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Maks i Annie umawiają się raz w tygodniu z innymi parami na wspólne gry i zabawy. Aby nieco podgrzać atmosferę, podczas jednego z takich wieczorów charyzmatyczny brat Maksa, Brooks, organizuje zabawę w rozwiązanie sprawy tajemniczego morderstwa z podstawionymi zbirami i agentami federalnymi. Gdy sam Brooks zostaje porwany, wszyscy myślą, że to tylko część zabawy... ale czy na pewno? Kiedy szóstka uwielbiających rywalizację uczestników wyrusza, aby rozwiązać tę sprawę i odnieść zwycięstwo, stopniowo staje się jasne, że mylili się oni zarówno co do „gry”, jak i Brooksa. Gra, w której nie obowiązują żadne reguły, nie przyznaje się punktów i nie do końca wiadomo, kto w niej uczestniczy, może okazać się najlepszą grą w ich życiu albo… ostatnią.

gatunek: Komedia
produkcja: USA
reżyseria: John Francis Daley, Jonathan Goldstein
scenariusz: Mark Perez
czas: 1 godz. 40 min.
muzyka: Cliff Martinez
zdjęcia: Barry Peterson
rok produkcji: 2018
budżet: 37 milionów $
ocena: 7,5/10













Wygraj lub zgiń


Kiedy przyjdzie mi się zastanowić nad gatunkiem filmów, który oglądam najrzadziej, to bez zbędnego pośpiechu przyznam, że jest to komedia. Nie bez powodu nawet częściej sięgam po romanse. Otóż większość komedii ma w sobie pewien czynnik, który mnie skutecznie odpycha. Jest to najzwyklejsza w świecie głupota, jaką takowa produkcja prezentuje. Często swoim poziomem obraża nawet ameby, które nie są w stanie śmiać się już z tak suchych i idiotycznych żartów. Jednakże raz na jakiś czas zdarzają się perełki bądź też całkiem niezłe komedie, które przynajmniej nie obrażają inteligencji samego widza. Czy w przypadku "Wieczoru gier" właśnie tak będzie?

Maks i Annie są entuzjastami wszelakiego rodzaju gier i zabaw. Co tydzień organizują u siebie wieczory gier, by wraz ze znajomymi rywalizować w rozmaitych konkurencjach, ale przede wszystkim się dobrze bawić. Pewnego dnia do ich domu przybywa brat Maksa, który proponuje im alternatywną formę w postaci interaktywnej gry. Niestety już na samym początku całość wymyka się spod kontroli twórcy. Jak więc zakończy się gra, która okazuje się nie być tylko grą? Czy trudno jest zrobić komedię? Nie. Parę żałosnych żartów, absurdalna fabuła i bohaterowie bez mózgu. Zawsze ktoś się uśmieje. Tylko wtedy mamy do czynienia z produktem komedio podobnym, który jest jak zaraza dla całego gatunku. Bo prawdziwą komedię jest bardzo trudno zrobić. To wbrew pozorom bardzo wymagający gatunek. Tym bardziej cieszy mnie fakt, że twórcom "Wieczoru gier" udało się zaprezentować naprawdę niezły produkt. Takim oto sposobem film, który początkowo w ogóle nie znajdował się w moim grafiku, okazał się całkiem przyjemną niespodzianką, o której z pewnością nie zapomnę. Mogło być źle, a wyszło całkiem dobrze. No bo w końcu sama fabuła, jak i większość wątków pobocznych to dobrze znane nam klisze z wcześniej zaprezentowanych filmów. Jednakże, kiedy już zasiądziemy na sali kinowej, okaże się, że to coś więcej niż tylko udarte schematy i powielane po stokroć zabiegi. Albowiem twórcy potrafią bardzo zgrabnie pokierować tę historię na całkiem ciekawe tory. Sprawdzone i wyświechtane pomysły używają jako podkładki pod właściwą fabułę, która przybiera niesamowicie pomysłową i ciekawą formułę. Przede wszystkim udaje im się zaciekawić nas swoją opowieścią już na samym wstępie. Jest wartko, intrygująco i całkiem zabawnie. A kiedy przechodzimy do głównego wątku, wszystkie te elementy tylko przybierają na sile. Nasze zadanie jest proste: poddać się zwariowanej fabule i pozwolić twórcom zabawić nas przez cały czas trwania obrazu. Ci zaś swoje zadanie wykonują z zaskakująco dobrym rezultatem. Ich historia jest przede wszystkim wciągająca i intrygująca, dzięki czemu łatwo nam jest się w nią zaangażować. Sama fabuła jest bardzo przystępna i niesamowicie przyjemna w odbiorze. Podążanie za nią to po prostu formalność. Najbardziej jednak cieszy mnie fakt, że pomimo wielu zwariowanych scen i wyczynów kaskaderskich produkcja nadal mieści się w bezpiecznych granicach przyzwoitości. Twórcy bardzo ostrożnie dawkują nam absurdalność i irracjonalność, dzięki czemu udaje im się zachować świetną równowagę. Cenią sobie inteligencję widza oraz bardzo precyzyjnie kalkulują, jego odporność na idiotyzmy, dzięki czemu zwycięsko wychodzą ze starcia, nawet gdy raz za czasu pojawi się coś, co praktycznie nie miało szans się zdarzyć. To samo można powiedzieć o humorze. Natomiast sam film okazuje się świetną rozrywką, która zaskakująco potrafi trzymać nas w napięciu do ostatniego momentu. Produkcja jest bardzo żwawa i pełna akcji dlatego nie ma mowy o nudzie. Jednakże największą zaletą produkcji są liczne zwroty akcji, które skutecznie wprowadzają do opowieści zamieszanie oraz nie pozwalają nam się zbytnio znudzić jednym wątkiem. Ponadto bardzo podoba mi się to, w jaki sposób twórcy połączyli ze sobą komedię, film akcji oraz kryminał, że wyszedł im z tego bardzo przystępny produkt, który wypełnia swoją rolę na każdej z płaszczyzn.

Główną zaletą produkcji oprócz fabuły są aktorzy, którzy są w stanie wprowadzić masę pozytywnej energii do odgrywanych przez siebie postaci. Na pierwszym planie mamy oczywiście Jasona Batemana, który granie w komediach ma już we krwi. Jego idealnym dopełnieniem okazuje się Rachel McAdamas, która również potrafi być wyjątkowo zabawna. Jednakże "Wieczór gier" to nie tylko postacie pierwszoplanowe. To przede wszystkim bohaterowie okupujący drugi plan, którzy również dostają sporo czasu ekranowego. Jednakże przede wszystkim jest to zasługa aktorów, którzy ich odgrywają. Takim oto sposobem mamy świetnych: Sharon Horgan, Billy Magnussen, Lamorne Morris i Kylie Bunbury. Obsadę dopełnia również Kyle Chandler oraz fenomenalny Jesse Plemons jako Gary, który swoją obecnością kradnie dosłownie każdą scenę, w której się pojawia. Produkcja posiada również sprawną realizację, komatyczną muzykę oraz humor, który naprawdę bawi.

Początkowo zamierzałem ominąć "Wieczór gier" i ewentualnie zobaczyć go przy okazji, gdy pojawi się już na DVD czy w serwisach internetowych. Jednakże kilka pochlebnych recenzji sprawiło, że postanowiłem zaryzykować. Teraz już wiem, że warto było wybrać się do kina, albowiem film ten okazał się naprawdę dobrą komedią, która ma ciekawą fabułę, uroczych bohaterów, mnóstwo szalonych zwrotów akcji oraz bardzo dobry humor. Ponadto produkcja nie obraża inteligencji widza i nie wystawia jego zdrowia psychicznego na próbę. Takim oto sposobem na "Wieczorze gier" można wyjątkowo dobrze się bawić. 

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Po brawurowej akcji policyjnej funkcjonariuszka Bela zostaje wyrzucona z policji. ABW składa jej propozycję „nie do odrzucenia”. Kobieta przechodzi specjalistyczne szkolenie pod okiem FBI i zostaje operatorem w Wydziale S – oficerem pracującym pod przykryciem, który zostaje umieszczony w grupie przestępczej. Jej misją w roli tajniaczki jest rozpracowanie szlaku przemytu narkotyków przez Grupę Mokotowską sterowaną przez Padrino – bossa stołecznego półświatka, dla którego ponad wszelką władzą i pieniędzmi najważniejsza jest córka o ksywie Futro. By zrealizować cel, Bela musi wkupić się w łaski zaufanych ludzi z zarządu mafii: Żywego, Milimetra, Cienia i Siekiery. Podszywając się pod prostytutkę, oficer ABW zostaje kochanką Cienia. Misternie przemyślany plan komplikuje się, gdy w toku nieprzewidzianych zdarzeń w całą intrygę zostaje wmieszana Anka – żona Cienia, manipulowana przez tajemniczą Nianię. Wkrótce losy pięciu kobiet przecinają się w punkcie bez odwrotu, a wydarzenia z ich udziałem wstrząsają przestępczą mapą Warszawy.

gatunek: Sensacyjny
produkcja: Polska
reżyseria: Patryk Vega
scenariusz: Olaf olszewski, Patryk Vega
czas: 2 godz. 15 min.
muzyka: Łukasz Targosz
zdjęcia: Mirosław Brożek, Norbert Modrzejewski
rok produkcji: 2018
budżet: -
ocena: 2,0/10














Déjà vu


Mniej więcej co pół roku mam rażenie, że odczuwam pewnego rodzaju déjà vu. Czy moje życie jest tak nudne, że ciągle się powtarza? Nie, a przynajmniej nie do takiego stopnia. Wpadłem w pętlę czasową? Raczej nie. A może po prostu wszystko mi się to co jakiś czas śni i to wszystko jest nieprawdą? To też niestety pudło. Albowiem mniej więcej co pół roku na ekranach kin pojawia się nowy film Patryka Vegi. Zgroza, szok i niedowierzanie. A jednak to on jest sprawką mego déjà vu. No bo jak nie popaść w chorobę, gdy co pół roku jego film jest wyświetlany w kinie, reklamują go ci sami aktorzy na tych samych źle zaprojektowanych plakatach i już same zwiastuny odstraszają nas od wyjścia z domu? Niemniej jednak nie byłbym sobą, gdybym nowego filmu "reżysera" nie zobaczył. Takim oto sposobem sam jestem przyczyną mego déjà vu.

Fabuła filmu opowiada... zaraz jest tam fabuła? Po prostu w filmie mamy scenki z udziałem gangsterów, a w szczególności kobiet, które zaskakująco dobrze nadają się gangsterki tak jak ich faceci. I w sumie to by było na tyle. Zdziwieni? Ja nie. Ale nadal nie wiem, czemu się na ten film wybrałem do kina. Być może dlatego, że wierzę w ludzi, ale teraz to już nie ma raczej większego znaczenia. Niektórzy po prostu się nie zmieniają. Zaczynając jednak od początku, muszę przyznać, że jeśli wiecie jakie kino kręci Vega to "Kobiety mafii" nie będą dla was żadnym zaskoczeniem. Tym razem twórca do opowiedzenia nowej historii używa tego samego zestawu wyświechtanych i przerobionych na każdą stronę narzędzi i nadal liczy, że nas czymś zaskoczy. No kto by się spodziewał. A więc podążając za tym tropem, powiem wam, że jego najnowsza produkcja dalej nie ma fabuły, sensu, ani jakiejkolwiek wartości. Nawet jeśli chodzi o czystą rozrywkę, albowiem tego też nie jest w stanie nam zapewnić. Zaczyna się opornie, trwa zdecydowanie za długo i kończy się niemrawo. Jest nudny, rozciągnięty do granic możliwości i nad wyraz nijaki. Można by powiedzieć żadna nowość. A jednak niewielkie zmiany widać. Szczególnie na poziomie scenariusza, który tym razem nie jest wyłącznie dziełem pana Paryka. Wsparty przez Olafa Olszewskiego jest w stanie przynajmniej w jakikolwiek sposób posegregować wszystkie wydarzenia i opowiedzieć je w przynajmniej jakiejkolwiek chronologii. Także tym razem nie doświadczymy totalnego chaosu na ekranie, ale o jakimś wielkim postępie nie ma nawet mowy. Opowieść dlalej jest niespójna. To samo tyczy się sposobu prowadzenia opowieści. "Kobiety mafii" o dziwo posiadają w miarę równomierny styl prowadzenia akcji, dzięki czemu nie mamy takiego mocnego wrażenia, że oglądamy kilka różnych filmów naraz. Tym razem twórcom udało się to w jakiś sposób połączyć, tak by sprawiało wrażenie spójnej całości. Podkreślę jednak słowo "sprawiało", albowiem pojęcie "spójności" jest dla Patryka Vegi wyraźnie obce. Niestety co nam z tego wszystkiego, kiedy praktycznie każdy z prezentowanych wątków jest nudny i nieciekawy? Pseudo fabuła produkcji ponadto ma zaskakująco dziwną strukturę (używam tego zwrotu celowo, albowiem nie sądzę, by film jakąkolwiek strukturę posiadał, a recenzję jakoś napisać muszę), która mutuje w trakcie seansu i przypomina rozwydrzoną pięciolatkę, która tak naprawdę nie wie, co chce oglądać lub o czym opowiedzieć. My podczas trwania filmu czujemy się mniej więcej tak samo. W pewnym momencie nie wiemy, co oglądamy, co wcześniej widzieliśmy, ani co tak naprawdę chcielibyśmy obejrzeć. No bo skoro sam reżyser tego nie wie, to skąd niby my mamy się na cokolwiek zdecydować? Takim oto sposobem jedna część filmu opowiada o postaci Olgi Bołądź, by następnie o niej praktycznie zapomnieć i skupić się na całkiem innym wątku, by następnie pod koniec znowu do niej powrócić. I to nie jest jedyny taki przypadek w tym filmie. To samo spotyka bohaterów granych przez: Bogusława Lindę, Piotra Stramowskiego, Tomasza Oświęcimskiego, Sebastiana Fabijańskiego, Aleksandrę Popławska, Julię Wieniawę czy Katarzynę Wernke. Nie mówiąc już o tym, że połowa z tych postaci nie wiadomo, po jakiego grzyba w ogóle w filmie się pojawia. Równie dobrze obyłby się i bez ich obecności. Na dokładkę dodam również, że pretensjonalny styl prowadzenia filmu, koszmarnie napisane dialogi i "kurwy" jako przecinki są okropnie męczące. Ja wiem, że wszyscy sobie raz za czasu poprzeklinamy. Zresztą przekleństwa umiejętnie zastosowane potrafią być nawet atutem niejednego filmu. Tutaj niestety jest całkiem na odwrót. Każda kolejna wypowiedź bohaterów staje się automatycznie parodią i nie wiadomo czy się śmiać, płakać czy zastrzelić się na miejscu. Nie mówiąc już o tym, ile razy bohaterka Agnieszki Dygant wypowiedziała słowo "wypierdalaj". Ktoś na serio powinien to policzyć, albowiem w pewnym momencie gdziekolwiek się nie odwróciłem, ktoś kazał mi "wypierdalać". To samo tyczy się stężenia głupoty i absurdu, jaki możemy zaobserwować w filmie. Nie ma chwili, żeby ktoś nie palnął jakimś durnostwem, albo reżyser nie ukazał nam sceny, po której będziemy chcieli wydrapać sobie oczy. Szczytem tego koszmaru jest scena wypadku na autostradzie, po której już nic nie będzie takie samo. Dosłownie. Ekipa kina będzie musiała was zdrapywać z fotela, albowiem poziom zgnilizny waszego organizmu przez te niezdrowe obrazki sięgnie stanu krytycznego. Jednakże są i pewne tego plusy. W takim stanie już raczej nikt nie powie wam "wypierdalaj".

Strona aktorska jest równie niemrawa, jak cała reszta z niewielkimi wyjątkami. Przede wszystkim po raz kolejny mamy do czynienia z tą samą ulubioną grupką aktorów, z których większość ewidentnie zaczyna grać na autopilocie. Niewiele wysiłku wsadzają w swoje role, przez co wypadają poprawnie, ale nijako. Zresztą, kiedy przyjdzie się im mierzyć z tak idiotycznymi bohaterami nie dziwota, że większość po prostu nie potrafi oddać ich głupoty. Jednakże poziomem idiotyzmu zdecydowanie wygrała Kasia Wernke w roli zmanieryzowanej żony gangstera. To jedna z tych postaci, która jest tak głupia, że aż zaczynamy wątpić, że takie osoby mogą w ogóle istnieć. Sama aktorka w istocie daje niezły popis, bo uwierzę, że niełatwo było się wcielić w osobę posiadającą mózg, ale nie umiejącą z niego w ogóle korzystać. Niestety jest to również jedna z tych sylwetek, których obecność w filmie jest zbyteczna. Ogólnie rzecz biorąc, obsada wypada strasznie przeciętnie.

Strona techniczna również nie ma się czym pochwalić. Wielki budżet filmu w większości poszedł na to, by nakręcić scenę seksu w morzu w Hiszpanii i niezbyt efektywnego masteshota jachtu. W filmie kuleje pokraczny montaż i słabe zdjęcia. Ponadto osoba dopasowująca muzykę miała chyba ograniczony wybór, gust i budżet, albowiem utwory nie dość, że są w większości słabe, to jeszcze zdecydowane za często się powtarzają. Brak napięcia, dramaturgii czy chociażby sympatii do bohaterów to raczej u Vegi standard, ale w tym filmie przybiera wręcz zaskakujące rozmiary.

Prawda wyszła na jaw. Sam sobie funduję to niestrawne déjà vu i tym samym sposobem ukrócam moje całkiem fajne życie. Ale to już ostami raz. Najnowszy film Patryka Vegi to niesamowicie zły i pusty produkt, który będzie mi się już tylko kojarzył z męką i zażenowaniem, jakie musiałem doświadczyć podczas jego oglądania. Jeśli myślicie, że "Botoks" jest bardzo zły, to na "Kobiety mafii" nawet się nie wybierajcie. W poprzednim dziele przynajmniej był jeden jedyny watek, który miał jakikolwiek sens. Tutaj nie ma dosłownie żadnego. I choć niewielki progres istnieje, to niestety w połączeniu z całą resztą i tak wypada jeszcze gorzej. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że pod koniec filmu zagrożono nam napisem, że "Kobiety mafii powrócą". Nie wiem jak wy, ale ja się naprawdę boję.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

T'Challa po śmierci ojca wraca do rodzinnego kraju, by objąć tron. Wkrótce Wakanda zostaje napadnięta przez dawnego wroga. Młody władca zbiera sojuszników, aby pokonać przeciwnika i ochronić swój lud. Jako Czarna Pantera staje w obronie nie tylko swojej ojczyzny, ale i całego świata.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyseria: Ryan Coogler
scenariusz: Joe Robert Cole, Ryan Coogler
czas: 2 godz. 14 min.
muzyka: Ludwig Göransson
zdjęcia: Rachel Morrison
rok produkcji: 2018
budżet: 210 milionów $
ocena: 7,0/10
















Czarny rodowód


Jakby ktoś się jeszcze zastanawiał, co kolejny film Marvela robi, na ekranach naszych kin to odpowiem, że chyba sobie żarty stroi. No bo jak brać takiego człowieka na poważnie. Albo był w więzieniu przez ostatnie pięć lat, albo spędził zdecydowanie za długo czasu w tybetańskiej świątyni. Rozrost tegoż uniwersum jest tak potężny, że za chwilę aż ciężko będzie za nim nadążać. Ledwo w kinach był "Thor: Ragnarok", teraz jest "Czarna Pantera", a już za rogiem czai się trzecia część "Avengers". Jednakże z biegiem czasu poszczególne filmy zaczynały przypominać siebie nawzajem. Te same żarty, struktura obrazu i duża powtarzalność. Czy z najnowszym filmem studia jest tak samo?

T'Challa obejmuje władzę po zamachu na jego ojca. Wstępuje na tron, ale nie wie, że jego przeciwnicy nie zwalniają tempa i chcą jak najszybciej się go pozbyć. Świeżo upieczony monarcha nie ma nawet sekundy, by rozkoszować się pokojem i tronem, albowiem jego władza momentalnie zostaje wystawiona na próbę. Czy okaże się godzien tytułu Czarnej Pantery i króla Wakandy? Ostatnio przy recenzji "Ragnaroku" narzekałem, jak mnie kino super bohaterskie zaczyna nudzić. Wszystko jest praktycznie takie samo, a poszczególne filmy przez tak zwane "standardy Marvela" niczym się od siebie nie różnią. Bałem się, że w przypadku najnowszego filmu będzie podobnie. Ku mojemu niesamowicie wielkiemu zaskoczeniu tak nie jest. Wow. Nie sądziłem, że kiedyś to powiem. Film Ryana Cooglera okazuje się bardzo pozytywnym skokiem w bok, którego cała seria desperacko potrzebowało. Jest to pewien rodzaj świeżości oraz nadziei na to, że jednak może Marvel nie wszystko będzie robić na jedno kopyto. "Czarna Pantera" jest idealnym przykładem na to, jak kiedyś wyglądały filmy studia. Posiadały swój własny unikatowy klimat, miały ugruntowany rodowód, a także całą masę poszczególnych wątków bądź też zabiegów stylistycznych, które wyróżniały je spośród innych. Ta granica ostatnio się drastycznie zatarła, przez co kolejne filmy studia zaczynały powoli parodiować same siebie. Oczywiście dalej to była całkiem niezła forma rozrywki, ale co za dużo to niezdrowo. Tym razem twórcy postawili na inność, co im się zdecydowanie opłaciło. Ich filmu nie pomylicie z żadną inną produkcją studia. I nie dlatego, że 90% obsady jest czarnoskóra. Ten obraz po prostu ma swoją duszę. Widać to już od samego początku. Mamy inny klimat, inną historię oraz nowy sposób prowadzenia akcji. Jest świeżo, ciekawie i przede wszystkim inaczej. Oczywiście pojawia się także humor, ale tym razem jest zaskakująco stonowany i niewymuszany przy każdej możliwej okazji. Po prostu jest tam, gdzie go trzeba. Gdy "heheszki" są zbędne, humor się nie pojawia. Czyli tak jak to powinno być. Niestety nie obędzie się bez kilku uwag, które o ironio skrytykują przed chwilą chwaloną przeze mnie inność. Przede wszystkim tyczy się to sposobu, w jaki przedstawiono samą Wakandę. Niesamowicie zaawansowane technologicznie miasto, które i tak w dużej mierze przypomina niekiedy typową afrykańską wioskę. Ja wiem, że twórcy chcieli uchwycić etniczność społeczności Wakandy, niestety czasami przez ten przesyt kostiumowo-wizualno-efekciarski produkcja ociera się o pewnego rodzaju odpustowość niczym z jakiegoś regionalnego bazaru. Jest po prostu za dużo wszystkiego, przez co niekiedy całość zlewa się ze sobą, tworząc wizualnie piękną, ale nijaką pulpę, która swoimi rozmiarami przytłacza samą fabułę obrazu. Świat przedstawiony jest ważny, ale nie ważniejszy niż to, co twórcy chcą nam przekazać. Tło samo w sobie ma być dopełnieniem, a nie elementem, który wysuwa się wręcz na pierwszy plan. Natomiast jeśli chodzi o samą fabułę produkcji, to jest ona całkiem ciekawa i wciągająca. Twórcy wychodzą z ciekawym pomysłem i ogromnym potencjałem, którego wbrew pozorom nie wykorzystują. Historia pomimo tego, że potrafi zaangażować, to niestety sprawia wrażenie w jakimś stopniu niekompletnej. Szczególnie to widać po sposobie prowadzenia akcji. Produkcja na przemian zwalnia i przyspiesza, przez co jej fabuła jest strasznie nierównomierna i wyboista. Twórcom trudno złapać odpowiedni rytm, a gdy już im się udaje, to po pewnym czasie i tak go tracą. Niestety, ale pod tym względem film jest dosyć pokraczny. Ostatecznie nie przeszkadza nam to tak bardzo, albowiem reżyser zgrabnie pcha całą machinę do przodu, niestety nie da się nie zauważyć tych poszczególnych zgrzytów. To samo tyczy się filmowych starć, które pomimo swojej efektowności i sprawnemu montażowi nie potrafią nas w pełni zaangażować. Brak im emocji, które sprawiłyby, że całość okazałaby się całkiem fajną formą rozrywki. Tak niestety się nie dzieje. Ponadto odnoszę wrażenie, że film czasami niebezpiecznie dryfuje ku pewnemu rodzaju infantylności zamkniętej w pretensjonalnej formie. Naprawdę nie wiem co mam o tym filmie sądzić. Niby dobrze, że to pewnego rodzaju powiew świeżości, ale koniec końców okazuje się, że zaś inne rzeczy w filmie po prostu nie zagrały. Twardy orzech do zgryzienia.

Twórcom zdecydowanie udają się postacie, które wbrew pozorom okazują się najlepszą rzeczą w tym filmie. Dzięki świetnie napisanemu scenariuszowi mają szansę pokazać prawdziwą dwuznaczność oraz moc swoich kreacji. Są przede wszystkim niesamowicie ciekawe i intrygujące. Potrafią nas niesamowicie zahipnotyzować, przez co podążanie za ich dalszymi losami to czysta formalność. Na pierwszym planie mamy T'Challę, który ledwo co objął tron, a już musi się zmierzyć z całą masą przeciwników. Główny bohater to człowiek, który samemu dochodzi do tego, co jest właściwe a co słuszne. Z czasem zaczyna rozumieć czego ludziom potrzeba, a nie co trzeba im dać. W tym krótkim czasie przechodzi niemalże szkołę życia, która ukazuje mu całkiem nową drogę nie tylko dla niego, ale także dla całego państwa. W tej roli bardzo dobrze prezentuje się Chadwick Boseman. Po przeciwnej stronie ringu mamy Erika Killmongera, którego można spokojnie zaliczyć do jednego z najlepszych złoczyńców filmowego uniwersum Marvela. Jego gniew jest świetnie umotywowany, a pragnienie zemsty nad wyraz przejrzyste. To jeden z tych czarnych charakterów, który naprawdę ma racje, a nawet prawo do walki o swoje. Nie wiem czemu, ale to właśnie ta postać zaskarbiła moją uwagę i to poniekąd z nią się utożsamiłem. Było mi jej żal i szkoda, albowiem jak zwykle trafia w świat, który nie akceptuje takich osób i bardzo chętnie się ich pozbywa. Ponadto produkcja ta pokazuje, że każdy z nas jest w połowie dobry, a w tej drugiej zły. Każdy dokonał złych wyborów i zrobił coś niewłaściwego, nawet gdy uważał, że postępuje słusznie. Nie ma czegoś takiego jak dobro i zło. Każdy tkwi gdzieś pośrodku. W roli Killmongera mamy rewelacyjnego Michaela B. Jordan. W obsadzie ponadto znaleźli się: Lupita Nyong'o, Angela Basset, Letita Wright, Danai Gurira, a także Martin Freeman i Forest Whitaker. Dodatkowo w produkcji znajdziemy Andiego Serkisa, który za każdym razem, gdy się pojawia na ekranie, kradnie całe show dla siebie. Aktor rewelacyjnie bawi się swoją rolą, a my razem z nim.

Od strony technicznej produkcja po prostu onieśmiela. Mamy fenomenalne efekty specjalne, rewelacyjne i pomysłowe scenografie, a także niesamowicie intrygującą i nietypową jak na kino superbohaterskie muzykę. Ponadto warto również zwrócić uwagę na świetne kostiumy, zdjęcia oraz humor. To, co jednak się tutaj wyróżnia to niesamowita pomysłowość twórców w sposobie, jaki ukazano nam świat Wakandy.

"Czarna Pantera" to zdecydowanie krok do przodu, jeśli chodzi o świat przedstawiony i porzucenie typowych Marvelowskich zabiegów, jednakże jest to również kilka kroków w tył pod względem prowadzenia opowieści, akcji oraz czystej frajdy, jaka powinna płynąć z seansu. Z jednej strony fajnie, że postawiono na inność, a z drugiej strony szkoda, że zaprzepaszczono potencjał całej opowieści. Źle nie jest, ale rewelacji też nie ma. Niemniej jednak istnieje jeszcze nadzieja na to, że uniwersum nie jest jednak stracone. Czas pokaże, co wymyślili bracia Russo, a na razie jest całkiem pozytywnie. 

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.