Snippet
Po brawurowej akcji policyjnej funkcjonariuszka Bela zostaje wyrzucona z policji. ABW składa jej propozycję „nie do odrzucenia”. Kobieta przechodzi specjalistyczne szkolenie pod okiem FBI i zostaje operatorem w Wydziale S – oficerem pracującym pod przykryciem, który zostaje umieszczony w grupie przestępczej. Jej misją w roli tajniaczki jest rozpracowanie szlaku przemytu narkotyków przez Grupę Mokotowską sterowaną przez Padrino – bossa stołecznego półświatka, dla którego ponad wszelką władzą i pieniędzmi najważniejsza jest córka o ksywie Futro. By zrealizować cel, Bela musi wkupić się w łaski zaufanych ludzi z zarządu mafii: Żywego, Milimetra, Cienia i Siekiery. Podszywając się pod prostytutkę, oficer ABW zostaje kochanką Cienia. Misternie przemyślany plan komplikuje się, gdy w toku nieprzewidzianych zdarzeń w całą intrygę zostaje wmieszana Anka – żona Cienia, manipulowana przez tajemniczą Nianię. Wkrótce losy pięciu kobiet przecinają się w punkcie bez odwrotu, a wydarzenia z ich udziałem wstrząsają przestępczą mapą Warszawy.

gatunek: Sensacyjny
produkcja: Polska
reżyseria: Patryk Vega
scenariusz: Olaf olszewski, Patryk Vega
czas: 2 godz. 15 min.
muzyka: Łukasz Targosz
zdjęcia: Mirosław Brożek, Norbert Modrzejewski
rok produkcji: 2018
budżet: -
ocena: 2,0/10














Déjà vu


Mniej więcej co pół roku mam rażenie, że odczuwam pewnego rodzaju déjà vu. Czy moje życie jest tak nudne, że ciągle się powtarza? Nie, a przynajmniej nie do takiego stopnia. Wpadłem w pętlę czasową? Raczej nie. A może po prostu wszystko mi się to co jakiś czas śni i to wszystko jest nieprawdą? To też niestety pudło. Albowiem mniej więcej co pół roku na ekranach kin pojawia się nowy film Patryka Vegi. Zgroza, szok i niedowierzanie. A jednak to on jest sprawką mego déjà vu. No bo jak nie popaść w chorobę, gdy co pół roku jego film jest wyświetlany w kinie, reklamują go ci sami aktorzy na tych samych źle zaprojektowanych plakatach i już same zwiastuny odstraszają nas od wyjścia z domu? Niemniej jednak nie byłbym sobą, gdybym nowego filmu "reżysera" nie zobaczył. Takim oto sposobem sam jestem przyczyną mego déjà vu.

Fabuła filmu opowiada... zaraz jest tam fabuła? Po prostu w filmie mamy scenki z udziałem gangsterów, a w szczególności kobiet, które zaskakująco dobrze nadają się gangsterki tak jak ich faceci. I w sumie to by było na tyle. Zdziwieni? Ja nie. Ale nadal nie wiem, czemu się na ten film wybrałem do kina. Być może dlatego, że wierzę w ludzi, ale teraz to już nie ma raczej większego znaczenia. Niektórzy po prostu się nie zmieniają. Zaczynając jednak od początku, muszę przyznać, że jeśli wiecie jakie kino kręci Vega to "Kobiety mafii" nie będą dla was żadnym zaskoczeniem. Tym razem twórca do opowiedzenia nowej historii używa tego samego zestawu wyświechtanych i przerobionych na każdą stronę narzędzi i nadal liczy, że nas czymś zaskoczy. No kto by się spodziewał. A więc podążając za tym tropem, powiem wam, że jego najnowsza produkcja dalej nie ma fabuły, sensu, ani jakiejkolwiek wartości. Nawet jeśli chodzi o czystą rozrywkę, albowiem tego też nie jest w stanie nam zapewnić. Zaczyna się opornie, trwa zdecydowanie za długo i kończy się niemrawo. Jest nudny, rozciągnięty do granic możliwości i nad wyraz nijaki. Można by powiedzieć żadna nowość. A jednak niewielkie zmiany widać. Szczególnie na poziomie scenariusza, który tym razem nie jest wyłącznie dziełem pana Paryka. Wsparty przez Olafa Olszewskiego jest w stanie przynajmniej w jakikolwiek sposób posegregować wszystkie wydarzenia i opowiedzieć je w przynajmniej jakiejkolwiek chronologii. Także tym razem nie doświadczymy totalnego chaosu na ekranie, ale o jakimś wielkim postępie nie ma nawet mowy. Opowieść dlalej jest niespójna. To samo tyczy się sposobu prowadzenia opowieści. "Kobiety mafii" o dziwo posiadają w miarę równomierny styl prowadzenia akcji, dzięki czemu nie mamy takiego mocnego wrażenia, że oglądamy kilka różnych filmów naraz. Tym razem twórcom udało się to w jakiś sposób połączyć, tak by sprawiało wrażenie spójnej całości. Podkreślę jednak słowo "sprawiało", albowiem pojęcie "spójności" jest dla Patryka Vegi wyraźnie obce. Niestety co nam z tego wszystkiego, kiedy praktycznie każdy z prezentowanych wątków jest nudny i nieciekawy? Pseudo fabuła produkcji ponadto ma zaskakująco dziwną strukturę (używam tego zwrotu celowo, albowiem nie sądzę, by film jakąkolwiek strukturę posiadał, a recenzję jakoś napisać muszę), która mutuje w trakcie seansu i przypomina rozwydrzoną pięciolatkę, która tak naprawdę nie wie, co chce oglądać lub o czym opowiedzieć. My podczas trwania filmu czujemy się mniej więcej tak samo. W pewnym momencie nie wiemy, co oglądamy, co wcześniej widzieliśmy, ani co tak naprawdę chcielibyśmy obejrzeć. No bo skoro sam reżyser tego nie wie, to skąd niby my mamy się na cokolwiek zdecydować? Takim oto sposobem jedna część filmu opowiada o postaci Olgi Bołądź, by następnie o niej praktycznie zapomnieć i skupić się na całkiem innym wątku, by następnie pod koniec znowu do niej powrócić. I to nie jest jedyny taki przypadek w tym filmie. To samo spotyka bohaterów granych przez: Bogusława Lindę, Piotra Stramowskiego, Tomasza Oświęcimskiego, Sebastiana Fabijańskiego, Aleksandrę Popławska, Julię Wieniawę czy Katarzynę Wernke. Nie mówiąc już o tym, że połowa z tych postaci nie wiadomo, po jakiego grzyba w ogóle w filmie się pojawia. Równie dobrze obyłby się i bez ich obecności. Na dokładkę dodam również, że pretensjonalny styl prowadzenia filmu, koszmarnie napisane dialogi i "kurwy" jako przecinki są okropnie męczące. Ja wiem, że wszyscy sobie raz za czasu poprzeklinamy. Zresztą przekleństwa umiejętnie zastosowane potrafią być nawet atutem niejednego filmu. Tutaj niestety jest całkiem na odwrót. Każda kolejna wypowiedź bohaterów staje się automatycznie parodią i nie wiadomo czy się śmiać, płakać czy zastrzelić się na miejscu. Nie mówiąc już o tym, ile razy bohaterka Agnieszki Dygant wypowiedziała słowo "wypierdalaj". Ktoś na serio powinien to policzyć, albowiem w pewnym momencie gdziekolwiek się nie odwróciłem, ktoś kazał mi "wypierdalać". To samo tyczy się stężenia głupoty i absurdu, jaki możemy zaobserwować w filmie. Nie ma chwili, żeby ktoś nie palnął jakimś durnostwem, albo reżyser nie ukazał nam sceny, po której będziemy chcieli wydrapać sobie oczy. Szczytem tego koszmaru jest scena wypadku na autostradzie, po której już nic nie będzie takie samo. Dosłownie. Ekipa kina będzie musiała was zdrapywać z fotela, albowiem poziom zgnilizny waszego organizmu przez te niezdrowe obrazki sięgnie stanu krytycznego. Jednakże są i pewne tego plusy. W takim stanie już raczej nikt nie powie wam "wypierdalaj".

Strona aktorska jest równie niemrawa, jak cała reszta z niewielkimi wyjątkami. Przede wszystkim po raz kolejny mamy do czynienia z tą samą ulubioną grupką aktorów, z których większość ewidentnie zaczyna grać na autopilocie. Niewiele wysiłku wsadzają w swoje role, przez co wypadają poprawnie, ale nijako. Zresztą, kiedy przyjdzie się im mierzyć z tak idiotycznymi bohaterami nie dziwota, że większość po prostu nie potrafi oddać ich głupoty. Jednakże poziomem idiotyzmu zdecydowanie wygrała Kasia Wernke w roli zmanieryzowanej żony gangstera. To jedna z tych postaci, która jest tak głupia, że aż zaczynamy wątpić, że takie osoby mogą w ogóle istnieć. Sama aktorka w istocie daje niezły popis, bo uwierzę, że niełatwo było się wcielić w osobę posiadającą mózg, ale nie umiejącą z niego w ogóle korzystać. Niestety jest to również jedna z tych sylwetek, których obecność w filmie jest zbyteczna. Ogólnie rzecz biorąc, obsada wypada strasznie przeciętnie.

Strona techniczna również nie ma się czym pochwalić. Wielki budżet filmu w większości poszedł na to, by nakręcić scenę seksu w morzu w Hiszpanii i niezbyt efektywnego masteshota jachtu. W filmie kuleje pokraczny montaż i słabe zdjęcia. Ponadto osoba dopasowująca muzykę miała chyba ograniczony wybór, gust i budżet, albowiem utwory nie dość, że są w większości słabe, to jeszcze zdecydowane za często się powtarzają. Brak napięcia, dramaturgii czy chociażby sympatii do bohaterów to raczej u Vegi standard, ale w tym filmie przybiera wręcz zaskakujące rozmiary.

Prawda wyszła na jaw. Sam sobie funduję to niestrawne déjà vu i tym samym sposobem ukrócam moje całkiem fajne życie. Ale to już ostami raz. Najnowszy film Patryka Vegi to niesamowicie zły i pusty produkt, który będzie mi się już tylko kojarzył z męką i zażenowaniem, jakie musiałem doświadczyć podczas jego oglądania. Jeśli myślicie, że "Botoks" jest bardzo zły, to na "Kobiety mafii" nawet się nie wybierajcie. W poprzednim dziele przynajmniej był jeden jedyny watek, który miał jakikolwiek sens. Tutaj nie ma dosłownie żadnego. I choć niewielki progres istnieje, to niestety w połączeniu z całą resztą i tak wypada jeszcze gorzej. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że pod koniec filmu zagrożono nam napisem, że "Kobiety mafii powrócą". Nie wiem jak wy, ale ja się naprawdę boję.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

T'Challa po śmierci ojca wraca do rodzinnego kraju, by objąć tron. Wkrótce Wakanda zostaje napadnięta przez dawnego wroga. Młody władca zbiera sojuszników, aby pokonać przeciwnika i ochronić swój lud. Jako Czarna Pantera staje w obronie nie tylko swojej ojczyzny, ale i całego świata.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyseria: Ryan Coogler
scenariusz: Joe Robert Cole, Ryan Coogler
czas: 2 godz. 14 min.
muzyka: Ludwig Göransson
zdjęcia: Rachel Morrison
rok produkcji: 2018
budżet: 210 milionów $
ocena: 7,0/10
















Czarny rodowód


Jakby ktoś się jeszcze zastanawiał, co kolejny film Marvela robi, na ekranach naszych kin to odpowiem, że chyba sobie żarty stroi. No bo jak brać takiego człowieka na poważnie. Albo był w więzieniu przez ostatnie pięć lat, albo spędził zdecydowanie za długo czasu w tybetańskiej świątyni. Rozrost tegoż uniwersum jest tak potężny, że za chwilę aż ciężko będzie za nim nadążać. Ledwo w kinach był "Thor: Ragnarok", teraz jest "Czarna Pantera", a już za rogiem czai się trzecia część "Avengers". Jednakże z biegiem czasu poszczególne filmy zaczynały przypominać siebie nawzajem. Te same żarty, struktura obrazu i duża powtarzalność. Czy z najnowszym filmem studia jest tak samo?

T'Challa obejmuje władzę po zamachu na jego ojca. Wstępuje na tron, ale nie wie, że jego przeciwnicy nie zwalniają tempa i chcą jak najszybciej się go pozbyć. Świeżo upieczony monarcha nie ma nawet sekundy, by rozkoszować się pokojem i tronem, albowiem jego władza momentalnie zostaje wystawiona na próbę. Czy okaże się godzien tytułu Czarnej Pantery i króla Wakandy? Ostatnio przy recenzji "Ragnaroku" narzekałem, jak mnie kino super bohaterskie zaczyna nudzić. Wszystko jest praktycznie takie samo, a poszczególne filmy przez tak zwane "standardy Marvela" niczym się od siebie nie różnią. Bałem się, że w przypadku najnowszego filmu będzie podobnie. Ku mojemu niesamowicie wielkiemu zaskoczeniu tak nie jest. Wow. Nie sądziłem, że kiedyś to powiem. Film Ryana Cooglera okazuje się bardzo pozytywnym skokiem w bok, którego cała seria desperacko potrzebowało. Jest to pewien rodzaj świeżości oraz nadziei na to, że jednak może Marvel nie wszystko będzie robić na jedno kopyto. "Czarna Pantera" jest idealnym przykładem na to, jak kiedyś wyglądały filmy studia. Posiadały swój własny unikatowy klimat, miały ugruntowany rodowód, a także całą masę poszczególnych wątków bądź też zabiegów stylistycznych, które wyróżniały je spośród innych. Ta granica ostatnio się drastycznie zatarła, przez co kolejne filmy studia zaczynały powoli parodiować same siebie. Oczywiście dalej to była całkiem niezła forma rozrywki, ale co za dużo to niezdrowo. Tym razem twórcy postawili na inność, co im się zdecydowanie opłaciło. Ich filmu nie pomylicie z żadną inną produkcją studia. I nie dlatego, że 90% obsady jest czarnoskóra. Ten obraz po prostu ma swoją duszę. Widać to już od samego początku. Mamy inny klimat, inną historię oraz nowy sposób prowadzenia akcji. Jest świeżo, ciekawie i przede wszystkim inaczej. Oczywiście pojawia się także humor, ale tym razem jest zaskakująco stonowany i niewymuszany przy każdej możliwej okazji. Po prostu jest tam, gdzie go trzeba. Gdy "heheszki" są zbędne, humor się nie pojawia. Czyli tak jak to powinno być. Niestety nie obędzie się bez kilku uwag, które o ironio skrytykują przed chwilą chwaloną przeze mnie inność. Przede wszystkim tyczy się to sposobu, w jaki przedstawiono samą Wakandę. Niesamowicie zaawansowane technologicznie miasto, które i tak w dużej mierze przypomina niekiedy typową afrykańską wioskę. Ja wiem, że twórcy chcieli uchwycić etniczność społeczności Wakandy, niestety czasami przez ten przesyt kostiumowo-wizualno-efekciarski produkcja ociera się o pewnego rodzaju odpustowość niczym z jakiegoś regionalnego bazaru. Jest po prostu za dużo wszystkiego, przez co niekiedy całość zlewa się ze sobą, tworząc wizualnie piękną, ale nijaką pulpę, która swoimi rozmiarami przytłacza samą fabułę obrazu. Świat przedstawiony jest ważny, ale nie ważniejszy niż to, co twórcy chcą nam przekazać. Tło samo w sobie ma być dopełnieniem, a nie elementem, który wysuwa się wręcz na pierwszy plan. Natomiast jeśli chodzi o samą fabułę produkcji, to jest ona całkiem ciekawa i wciągająca. Twórcy wychodzą z ciekawym pomysłem i ogromnym potencjałem, którego wbrew pozorom nie wykorzystują. Historia pomimo tego, że potrafi zaangażować, to niestety sprawia wrażenie w jakimś stopniu niekompletnej. Szczególnie to widać po sposobie prowadzenia akcji. Produkcja na przemian zwalnia i przyspiesza, przez co jej fabuła jest strasznie nierównomierna i wyboista. Twórcom trudno złapać odpowiedni rytm, a gdy już im się udaje, to po pewnym czasie i tak go tracą. Niestety, ale pod tym względem film jest dosyć pokraczny. Ostatecznie nie przeszkadza nam to tak bardzo, albowiem reżyser zgrabnie pcha całą machinę do przodu, niestety nie da się nie zauważyć tych poszczególnych zgrzytów. To samo tyczy się filmowych starć, które pomimo swojej efektowności i sprawnemu montażowi nie potrafią nas w pełni zaangażować. Brak im emocji, które sprawiłyby, że całość okazałaby się całkiem fajną formą rozrywki. Tak niestety się nie dzieje. Ponadto odnoszę wrażenie, że film czasami niebezpiecznie dryfuje ku pewnemu rodzaju infantylności zamkniętej w pretensjonalnej formie. Naprawdę nie wiem co mam o tym filmie sądzić. Niby dobrze, że to pewnego rodzaju powiew świeżości, ale koniec końców okazuje się, że zaś inne rzeczy w filmie po prostu nie zagrały. Twardy orzech do zgryzienia.

Twórcom zdecydowanie udają się postacie, które wbrew pozorom okazują się najlepszą rzeczą w tym filmie. Dzięki świetnie napisanemu scenariuszowi mają szansę pokazać prawdziwą dwuznaczność oraz moc swoich kreacji. Są przede wszystkim niesamowicie ciekawe i intrygujące. Potrafią nas niesamowicie zahipnotyzować, przez co podążanie za ich dalszymi losami to czysta formalność. Na pierwszym planie mamy T'Challę, który ledwo co objął tron, a już musi się zmierzyć z całą masą przeciwników. Główny bohater to człowiek, który samemu dochodzi do tego, co jest właściwe a co słuszne. Z czasem zaczyna rozumieć czego ludziom potrzeba, a nie co trzeba im dać. W tym krótkim czasie przechodzi niemalże szkołę życia, która ukazuje mu całkiem nową drogę nie tylko dla niego, ale także dla całego państwa. W tej roli bardzo dobrze prezentuje się Chadwick Boseman. Po przeciwnej stronie ringu mamy Erika Killmongera, którego można spokojnie zaliczyć do jednego z najlepszych złoczyńców filmowego uniwersum Marvela. Jego gniew jest świetnie umotywowany, a pragnienie zemsty nad wyraz przejrzyste. To jeden z tych czarnych charakterów, który naprawdę ma racje, a nawet prawo do walki o swoje. Nie wiem czemu, ale to właśnie ta postać zaskarbiła moją uwagę i to poniekąd z nią się utożsamiłem. Było mi jej żal i szkoda, albowiem jak zwykle trafia w świat, który nie akceptuje takich osób i bardzo chętnie się ich pozbywa. Ponadto produkcja ta pokazuje, że każdy z nas jest w połowie dobry, a w tej drugiej zły. Każdy dokonał złych wyborów i zrobił coś niewłaściwego, nawet gdy uważał, że postępuje słusznie. Nie ma czegoś takiego jak dobro i zło. Każdy tkwi gdzieś pośrodku. W roli Killmongera mamy rewelacyjnego Michaela B. Jordan. W obsadzie ponadto znaleźli się: Lupita Nyong'o, Angela Basset, Letita Wright, Danai Gurira, a także Martin Freeman i Forest Whitaker. Dodatkowo w produkcji znajdziemy Andiego Serkisa, który za każdym razem, gdy się pojawia na ekranie, kradnie całe show dla siebie. Aktor rewelacyjnie bawi się swoją rolą, a my razem z nim.

Od strony technicznej produkcja po prostu onieśmiela. Mamy fenomenalne efekty specjalne, rewelacyjne i pomysłowe scenografie, a także niesamowicie intrygującą i nietypową jak na kino superbohaterskie muzykę. Ponadto warto również zwrócić uwagę na świetne kostiumy, zdjęcia oraz humor. To, co jednak się tutaj wyróżnia to niesamowita pomysłowość twórców w sposobie, jaki ukazano nam świat Wakandy.

"Czarna Pantera" to zdecydowanie krok do przodu, jeśli chodzi o świat przedstawiony i porzucenie typowych Marvelowskich zabiegów, jednakże jest to również kilka kroków w tył pod względem prowadzenia opowieści, akcji oraz czystej frajdy, jaka powinna płynąć z seansu. Z jednej strony fajnie, że postawiono na inność, a z drugiej strony szkoda, że zaprzepaszczono potencjał całej opowieści. Źle nie jest, ale rewelacji też nie ma. Niemniej jednak istnieje jeszcze nadzieja na to, że uniwersum nie jest jednak stracone. Czas pokaże, co wymyślili bracia Russo, a na razie jest całkiem pozytywnie. 

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Christine „Lady Bird” McPherson ze wszystkich swych młodzieńczych sił sprzeciwia się matce. Kobiecie silnej, wyrazistej o jasno sprecyzowanych poglądach, pracującej bez wytchnienia jako pielęgniarka po tym, jak jej mąż stracił pracę. Warto wspomnieć, że bunt tytułowej Lady Bird to tak naprawdę walka z samą sobą, bowiem niezależność nastolatki jest lustrzanym odbiciem charakteru matki.

gatunek: Dramat, Komedia
produkcja: USA
reżyseria: Greta Gerwig
scenariusz: Greta gerwig
czas: 1 godz. 33 min.
muzyka: Jon Brion
zdjęcia: Sam Levy
rok produkcji: 2017
budżet: 10 milionów $
ocena: 7,9/10















Małe wielkie problemy



"Cześć! Mam na imię Piotr i pochodzę z niewielkiego miasteczka. Tam się urodziłem i wychowałem. Jednakże nie jest to miejsce, w którym chcę zostać. Czuję, że ta mieścina mnie ogranicza i nie pozwala mi dostrzec większego obrazu. Udaremnia mi szersze spojrzenie na każdą sprawę. Chcę się wyrwać i w końcu zobaczyć wielki świat i czegoś dokonać. Tam nie czeka na mnie nic nadzwyczajnego. Tam nie ma dla mnie przyszłości.” Czy ta krótka wypowiedź wam czegoś nie przypomina? Jakiegoś waszego znajomego, który czuje się tak samo, a może was samych? Jak sobie z nimi radzicie i czy już jesteście po, czy może dopiero przed rewolucją? Bohaterka debiutanckiego filmu Grety Gerwig ma rewolucję dopiero przed sobą i stara się jakoś odnaleźć w tym zakręconym świecie. Czy wy też jesteście jak ona?

Christine "Lady Bird" McPherson jest uczennicą katolickiego liceum w niewielkim miasteczku Sacramento. Za rok ukończy szkołę i jedyną rzeczą, jaką pragnie, jest wyjechać na studia do Nowego jorku. Jak najdalej od rodzinnego miasta, którego nie cierpi. Niestety jej marzenie jest bardzo trudne do osiągnięcia. Jej wyniki w szkole nie są najlepsze, a ponadto jej rodzice mają problemy finansowe. Zbuntowana i pewna siebie Christine zamierza jednak osiągnąć cel ponad wszystko. Czy uda jej się? Greta Gerwig to świetna aktorka, która tym razem postanowiła stanąć po drugiej stronie kamery. Owocem tej decyzji jest film "Lady Bird", który zachwycił zagranicznych krytyków i zgarnął całą masę nagród, czyniąc go jednym z najlepiej ocenianych filmów na zagranicznym portalu agregującym recenzje. Jednakże czy obraz ten naprawdę jest taki dobry? Będę się w tej sprawie nieco powściągliwy, ale nie zaprzeczam, że w istocie jest to dobry film. Jego główny motyw kręci się wokół zbuntowanej i pewnej siebie uczennicy, która stara się jakoś nie umrzeć z nudów w swoim rodzinnym miasteczku. Produkcja ukazuje nam mniej więcej rok z życia naszej bohaterki oraz typowe nastolatkowe problemy. Pojawia się więc wątek pierwszego zauroczenia czy pierwszej inicjacji seksualnej. Reżyserka w swoim filmie pokazuje nam, jak nasza bohaterka powoli wkracza w dorosłość i stara się zrozumieć wszystko, co się dzieje wokół niej. Niezwykle ważny okazuje się klimat produkcji, który posiada niesamowicie sielankowy wydźwięk. Idealnie wpisuje się w ton całej opowieści, dzięki czemu całość posiada bardzo spójny wydźwięk. Spokojny nastrój panujący w filmowej miejscowości wielokrotnie udziela się również i nam. Z czasem nawet sami zaczynamy rozpamiętywać te nasze wczesne lata, które być może były równie buntownicze, jak naszej bohaterki. Później przychodzi czas wyborów i po pewnym czasie zmieniają nam się priorytety. Tak samo jest w przypadku "Lady Bird". To przede wszystkim film o dorastaniu, podejmowaniu właściwych wyborów oraz śmiałemu wkraczaniu w przyszłość. Jednakże jest to również historia o uświadamianiu sobie, co tak naprawdę jest w życiu ważne i jak należy dbać o te najważniejsze rzeczy, o których najczęściej zapominamy. Takim też oto sposobem na sam przód wysuwa się wątek na linii matka-córka, który zajmuje sporą część fabuły. Gerwig poświęca sporo uwagi na interakcje między tymi dwoma postaciami i robi to z niezwykłą dbałością zarazem o lekkość tej relacji, złożoność, zadziorność, ale także wiarygodność. Chce swoim filmem uchwycić prawdę zawartą w tych nieszablonowych relacjach, aby następnie przekazać nam, co tak naprawdę chciała przez to powiedzieć. Oczywiście wątkiem tym nie odkrywa niczego nowego, jednakże jest w stanie na tyle umiejętnie poprowadzić tę opowieść, że nie czuć w niej żadnej sztampy, ani kalki. Całość jest niesamowicie lekka i przyjemna w odbiorze. Reżyserka do swego sielankowego klimatu bardzo często dodaje dużą dawkę humoru i ironii, przez co udaje jej się złamać stereotypowy wygląd niewielkiej mieściny. Tak jakby jej bohaterka była pewnego rodzaju powiewem świeżości, którego wszyscy potrzebują. Niekiedy potrafi być naprawdę zabawnie, ale nie matrwcie się, że humor przytłoczy wydźwięk samego filmu. To film dający nadzieję oraz pokazujący co tak naprawdę jest w życiu ważne. Kluczem do całości okazuje się jednak uświadomienie sobie tej prawdy w odpowiednim czasie, inaczej będzie już za późno.

Strona aktorska filmu Gerwig prezentuje się na bardzo dobrym poziomie. Aktorka/reżyserka przede wszystkim świetnie nakreśla swoje postaci, dzięki czemu mamy do czynienia z nieszablonowymi, świetnie poprowadzonymi bohaterami, którzy urzekają nas swoim stylem bycia oraz charyzmą. Na pierwszym planie mamy oczywiście Christine "Lady Bird" graną przez świetną Saoirse Ronan. Jej bohaterka stara się być twardzielką, która pozjadała wszystkie rozumy. Bardzo często udaje kogoś, kim nie jest, aby zaimponować nowo poznanym znajomym. Ponadto wstydzi się swoje pochodzenia. Można by powiedzieć, że to trochę taka typowa nastolatka. Z czasem jednak zaczyna sobie zdawać sprawę, że rzeczy, które wcześniej tak lekceważyła, okazują się najważniejsze. Sama opowieść to taka jej podróż w dorosłość, by uświadomić sobie, co jest w życiu ważne. Zaraz za Saoirse mamy Laurie Metclaf, która odgrywa mamę głównej bohaterki. Ta zaś z kolei sukcesywnie stara się niwelować kolejne podboje swojej córki, sprowadzając ją na ziemię. Oczywiście chce dla niej jak najlepiej. Uważa, że stosując takie metody, wykształci w niej pewnego rodzaju pokorę i wolę walki, dzięki której ta zrozumie, że nie wszystko jej się należy, a na niektóre rzeczy po prostu trzeba samemu ciężko zapracować. W obsadzie znaleźli się również: Lusad Hedges, Timothee Chalamet, Beanie Feldstein i Tracy Lettis. Technicznie film również daje radę. Przede wszystkim są to zdjęcia, muzyka oraz świetny klimat. Ponadto warto również zwrócić uwagę na humor.

Greta Gerwig w swoim debiucie porusza bardzo ciekawy temat. Choć nie odkrywa niczego nowego, to jednak jest w stanie dorzucić coś swojego do tej opowieści. W jednym z wywiadów przyznała, że powinno się opowiadać zarazem proste, ale skomplikowane historie. Za taką uważa właśnie relacje matki z córką. Albowiem jakby zapytać kilka przypadkowych dziewczyn na ulicy o ich relacje z mamą to odpowiedź na pewno nie zmieściłaby się w jednym zdaniu. Wbrew pozorom coś w tym prawdy jest. Sam film natomiast okazuje się bardzo dobrą opowieścią o dojrzewaniu i zdobywaniu wiedzy na temat tego, co jest w życiu ważne. Jest ciekawie, lekko, przyjemnie, a ponadto z wartościowym przekazem. Obraz jest również dobrze zagrany, płynnie i konsekwentnie poprowadzony, a także wypełniony sielankowym klimatem i odrobiną humoru. Bez większych zachwytów, ale zdecydowanie z solidną oceną.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Londyn, lata pięćdziesiąte. Słynny krawiec Reynolds Woodcock wraz z siostrą Cyril stanowią centrum brytyjskiej mody, ubierając gwiazdy filmowe, rodzinę królewską, socjetę, damy i debiutantki. Wszystko to w wytwornym stylu The House of Woodcock. Przez życie Woodcocka przewija się mnóstwo kobiet, inspirują go, towarzyszą, on wciąż pozostaje kawalerem. Aż do momentu, w którym w jego życiu pojawia się Alma, która wkrótce staje się jego muzą i kochanką. Jego uporządkowane życie burzy miłość.

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyseria: Paul Thomas Anderson
scenariusz: Paul Thomas Anderson
czas: 2 godz. 10 min.
muzyka: Johnny Greenwood
zdjęcia: Paul Thomas Anderson
rok produkcji: 2017
budżet: 35 milionów $
ocena: 8,5/10













Kłębek emocji


Idealna miłość według niektórych istnieje, wtedy gdy obydwie ze stron dzielą się ze sobą wszystkim. Coś swojego dają, by w zamian otrzymać od partnera coś innego. Niestety zbyt często jest całkiem na odwrót. Dajesz wszystko, co posiadasz, ale nie otrzymujesz nic w zamian. Ponadto zaczynasz być ignorowany i spychany na dalszy plan. To nie jest miłość. To zwyczajne krótkotrwałe zauroczenie. A może jednak to jest miłość, ale ukryta pod licznymi warstwami osobowości? Takie pytanie poniekąd zadaje Paul Thomas Anderson w swoim najnowszym filmie.

Reynolds Woodcock to renomowany krawiec, którego stroje chce nosić co druga kobieta. Jednakże jakimś cudem nie znalazł jeszcze tej jedynej i jak się sam zarzeka, nigdy nie znajdzie. Jego stan kawalera przerywają co jakiś czas krótkie romanse, z kobietami, które ponadto służą mu za muzy. Po udanym dostarczeniu klientce sukni wyjeżdża na wieś odpocząć. Spotyka tam kelnerkę, która od razu przykuwa jego wzrok. Nie wie jeszcze wtedy, że od tego spotkania wszystko ulegnie zmianie. Anderson nie pierwszy raz potrafi nas zaintrygować już samym tytułem produkcji. Natomiast znając jego styl, ciężko jest się czegokolwiek spodziewać. Tak samo było w przypadku "Nici widmo", o której tak naprawdę niewiele wiedzieliśmy. Dopiero zapoznanie się z filmem pozwala nam zobaczyć, o czym tak naprawdę traktuje. Gotowi poznać prawdę? Anderson tym razem przenosi nas do pochmurnej Anglii, gdzie opowiada o specyficznym krawcu oraz jego poukładanym życiu. Co ciekawe nie jest to jedynie jakieś tam byle jakie tło, ale nieodzowna część produkcji, która nawet na sekundę nie pozwala nam zapomnieć, kim jest główny bohater. Takim oto sposobem film rozpoczyna się od prezentacji nowej sukni. Reżyser w bardzo zgrabnie nakręconym i intrygującym wstępie potrafi nas zafascynować postacią Woodcocka i sprawić, że z ogromną chęcią będziemy chcieli zagłębić się w jego tajemniczą osobowość. Produkcja zalicza świetny start, który tylko wprowadza nas w jeszcze ciekawszą i pochłaniającą opowieść. Sama historia już na bardzo wczesnym etapie przybiera niespodziewany zwrot akcji, gdy nasz bohater poznaje piękną kelnerkę. Jednakże to tylko zapowiedź mających nadejść zdarzeń. Prawdziwa rewolucja ma miejsce, wtedy gdy u reżysera zmieniają się priorytety. Film rozpoczyna od Woodcocka i jego manierycznej osobowości, ale kończy go z ciepłą i oddaną postacią Almy (kelnerki). Co ciekawe zwrot ten następuje zaskakująco wcześnie, biorąc pod uwagę długi czas trwania. Od tego momentu, twórca dalej snuje opowieść o swoim krawcu, ale zmienia perspektywę, od której jest ukazywana cała historia. Skupia się bohaterce kobiecej, która zaczyna powoli burzyć wszystkie zasady i schematy dotychczas obowiązujące. Ponadto wprowadza także całkiem nowe spojrzenie na Woodcocka, o którym już na wstępie wyrobiliśmy sobie odpowiednie zdanie. Jednakże wraz z czasem trwania Alma pozwala nam dostrzec nieco inne oblicze tego ekscentryka, dzięki czemu mamy możliwość nieco zmienić naszą opinię na jego temat. Bohaterka jest niczym trzęsienie ziemi dla zastygłej fasady domu Woodcocków, w którym już dawno umarło życie. Wprowadza do niego, a także do życia bohaterów całkiem nowe i świeże spojrzenie, którego wcześniej nie dostrzegali, bądź też nie chcieli. A jest to tak oczywiste i banalne w swojej prostocie, że aż ciężko uwierzyć, że takie drobne rzeczy potrafią wywołać całą lawinę zdarzeń. Fabuła produkcji jest niesłychanie intrygująca i niesamowicie złożona pod względem rozmaitych powiązań postaci. Fenomenalnie poprowadzona opowieść wsparta jest świetnym scenariuszem, który rewelacyjnie kreśli poszczególne niuanse. Sam obraz pomimo długiego czasu trwania nie przestaje nas ciekawić nawet na sekundę. Jest niesłychanie hipnotyczny i niesztandarowy co tylko jeszcze bardziej przykuwa naszą uwagę. Jego niesamowicie napięta i toksyczna atmosfera sprawia, że nigdy nie wiadomo co nas czeka w następnej scenie ani jak potoczą się losy naszych bohaterów. Reżyser wybornie buduje napięcie i dramaturgie praktycznie wyłącznie samymi interakcjami między bohaterami. Naciska na nie, wystawia na niecodzienne sytuacje i dogląda ich stopniowej degradacji. Proces ten okazuje się niezmiernie pochłaniający, albowiem odkrywa przed nami kolejne karty tej iście zawiłej opowieści. Całość natomiast jest niesłychanie wysublimowana i elegancka. W technice reżysera da się dostrzec niezwykły kunszt, z jakim prowadzi tę opowieść. Widać jego grację, nieprzeciętną precyzję i delikatność. Dokładnie tak jak jest przy szyciu wyjątkowych, drogocennych i olśniewających sukni. Reżyser sam bawi się poniekąd w krawca, albowiem z niesamowitą precyzją stara się wszystko poukładać w jak najlepszym porządku. Poszczególne szycia mogą nam niewiele zdradzić, ale gdy całość jest już gotowa mamy możliwość zobaczyć większy obraz poszczególnych ruchów wykonanych igłą. Takim oto sposobem ujawnia się przed nami skomplikowana osobowość Woodcocka, jego wszystkie maniery oraz wady. Tak samo, jak kontekst ukazujący nam skąd wynikło całe to zamieszanie. Nie powiedziałbym, że jest to film smuty, ale raczej ciężki i odrobinę przytłaczający swoją niepokojącą atmosferą. Dramaty postaci przechodzą na ich pracę oraz postrzeganie świata. Wyuczone zachowania zaczynają być coraz trudniejsze, a dotychczasowa egzystencja staje pod znakiem zapytania. A wszystko to wina Almy, która z początku nieświadomie zaczęła tę małą rewolucję by następnie znaleźć sposób na uporządkowanie tego nietypowego uczucia, jakie między bohaterami zaistniało. Taka właśnie okazuje się prawdziwa miłość, która oprócz wypełnienia pustki potrafi być zawsze w potrzebie nawet, wtedy gdy ją odrzucamy.

Strona aktorska produkcji po prostu onieśmiela. Zresztą jak tu się nie ekscytować, gdy film połowę reklamy zawdzięcza odtwórcy głównej roli, czyli Danielowi Day-Lewisowi. Aktor w obrazie Andersona wciela się w Raynoldsa Woodcocka, zmanierowanego krawca, który wymienia muzy/kochanki jak chusteczki. Dopiero pojawienie się Almy wprowadza w jego życiu pęknięcia, które na zawsze go odmienią. W roli tej Daniel Day-Lewis wypada olśniewająco. Z niesłychaną gracją odgrywa projektanta geniusza, który szyje wytworne stroje dla burżuazji, a z drugiej strony rewelacyjnie jawi się jako zaparzony w siebie egoista, który uwielbia rzucać ludźmi na prawo i lewo oraz wystawiać ich na wpływ swojej władczej i pełnej pogardy dla innych osobowości. Na ekranie towarzyszy mu fenomenalna Vicky Krieps jako Alma, która, choć nie doskakuje do geniuszu złożoności występu Day-Lewisa to i tak prezentuje się rewelacyjnie. Świetnie oddaje emocje swojej bohaterki, która nie jest w stanie pogodzić zadurzenia w Woodcocku wraz z odrazą do jego nieznośnej i uprzykrzającej życie postawy. Na drugim planie znajdują się również: Lasley Manville, Gine McKee oraz Brian Gleeson.

Wizualnie obraz ponownie nas zachwyca. Świetne zdjęcia, niesłychanie przejmująca i liryczna muzyka oraz fenomenalne kostiumy i scenografie. Ponadto dochodzi jeszcze niesamowicie toksyczny i niespokojny klimat, który nie pozwala nam poczuć się komfortowo w tej niezwykle pokręconej opowieści.

"Nić widmo" choć prezentuje się całkiem niepozornie, tak naprawdę skrywa w sobie niesamowicie zawiłą, ciekawą i przejmującą opowieść, która potrafi nas niesłychanie urzec swoją innością. Jest toksyczna, niespokojna, nieoczywista i zaskakująca. Oglądanie jej to czysta przyjemność i nie przeszkadza nam nawet długi czas trwania. Ponadto całość wsparta jest fenomenalnym aktorstwem, szczególnie w wykonaniu Daniela Day-Lewisa (podobno jego ostatnia rola w karierze), a także rewelacyjnym wykończeniem. Poza tym film podejmuje wyświechtany temat miłosny, który udaje mu się opowiedzieć w nietuzinkowy sposób. Seans ten zdecydowanie nie pozwoli wam o sobie prędko zapomnieć.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Baśń dla dorosłych, której akcja rozgrywa się u szczytu zimnej wojny, w Stanach Zjednoczonych około roku 1962. Elisa wiedzie monotonną, samotną egzystencję, a całą noc pracuje w pilnie strzeżonym, sekretnym laboratorium rządowym. Jej życie zmienia się na zawsze, gdy wraz z koleżanką z pracy, Zeldą, odkrywa, że w laboratorium przeprowadzany jest otoczony ścisłą tajemnicą eksperyment, który zaważyć może na przyszłych losach świata.

gatunek: Fantasy
produkcja: USA
reżyseria: Guillermo Del Toro
scenariusz: Guillermo Del Toro, Vanessa Taylor
czas: 1 godz. 59 min.
muzyka: Alexandre Desplat
zdjęcia: Dan Laustsen
rok produkcji: 2017
budżet: 19,5 milionów $
ocena: 8,0/10
















Miłość bez granic


Wszyscy dobrze wiemy, że miłość nie zna granic oraz że istnieje ponad podziałami. Jednakże prawda jest taka, że i tak nasze pojmowanie miłości jest bardzo oczywiste. W dzisiejszych czasach miłość uważana jest nawet jako pusty frazes, który oznacza złudne uczucie, którego nie cechuje nic nadzwyczajnego. Nie ma mowy już nawet o czymś takim jak miłość od pierwszego wejrzenia. A tu nagle przychodzi Guillermo Del Toro i serwuje nam opowieść, która te wszystkie "puste" i "banalne" frazesy mocno przytula i kreuje na ich bazie fantastyczną historię, która przekracza każde możliwe granice.

Koniec zimnej wojny w Stanach Zjednoczonych. Elisa, wiedzie monotonne życie nocnej sprzątaczki w tajnym laboratorium rządowym. Jednakże wszystko ulega zmianie, gdy w ośrodku pojawia się tajemniczy stwór, z którym nasza bohaterka nawiązuje więź. Teraz pragnie go uwolnić, zanim zostanie przeprowadzona na nim sekcja. Guillermo Del Toro znany jest ze specyficznych oraz niekonwencjonalnych projektów. Jego produkcje przede wszystkim skupiają się na inności jako na cesze, która nas wyróżnia, a nie kategoryzuje jako coś gorszego. Ponadto lubuje się w różnego rodzaju potworach, co wiadomo od czasów "Labiryntu Fauna". Teraz ponownie mówi o inności i po raz kolejny umieszcza w filmie potwora. Tym razem jednak jest to miłosna baśń dla dorosłych. A więc co z tego wyszło? Produkcja przede wszystkim posiada rewelacyjny wstęp, który bardzo szybko i zgrabnie wprowadza nas w świat naszej bohaterki. Twórca już od samego początku jest w stanie zaintrygować nas przedstawianymi wydarzeniami, dzięki czemu nie musi nas specjalnie zmuszać, by dalej podążać za następującymi wydarzeniami. Te zaś dosłownie same z siebie płyną do przodu. Fabuła obrazu jest bardzo ciekawa i wciągająca, jednakże przede wszystkim odznacza się niesamowitą lekkością, dzięki czemu potrafi być niesamowicie przyswajalna. Wydarzenia ekranowe, nawet gdy powoli zmierzają do przodu, potrafią nas uwieść swoim urokiem oraz wyjątkową charyzmą. Del Toro w bardzo umiejętny sposób intryguje nas swoimi bohaterami oraz sprawia, że oglądanie ich na ekranie to czysta przyjemność. Tak samo, jak zaangażowanie się w ich wątki, które pomimo braku niespodziewanych zwrotów akcji i skomplikowanych powiązań są niesamowicie zajmujące. Być może w tym tkwi sedno sprawy. Reżyser (zresztą nie po raz pierwszy) opowiada nam o prostym i nieskomplikowanym życiu postaci, których losy nagle przybierają nieoczywisty i fantastyczny zwrot, którego się nie spodziewali. Takim oto sposobem łączy się stagnacja i prostota z pełnym cudów i niespodzianek światem wyjętym niemalże z innego wymiaru. Ne bez powodu film nosi miano baśni dla dorosłych, albowiem przedstawia on wyśnioną rzeczywistość, której każdy chciałby być częścią. Sam Del Toro jest takim marzycielem. Lubi się zanurzać w nieszablonowych opowieściach z pogranicza wyobraźni, by następnie ubrać je w szaty codzienności i zobaczyć jak są w stanie wzbogacić otaczającą nas codzienność. Często jego pomysły są pewnego rodzaju ucieczką nie tylko dla bohaterów, ale również dla nas w lepsze, wymyślone miejsce, w którym w końcu poczujemy się dobrze. Poczujemy, że jesteśmy akceptowani i że też mamy szansę być szczęśliwi. Bardzo to urzekające i podnoszące na duchu. Ponadto w "Kształcie wody" twórca ponownie miesza ze sobą wiele odmiennych konwencji i składa wszystko w niesamowicie ciekawą całość, która na pierwszy rzut oka nie powinna się kleić. To, co reżyser szczególnie sobie upodobał to pewnego rodzaju dziwność i inność, która wychodzi na pierwszy plan. Sam koncept połączony jest również z brakiem akceptacji oraz wyjątkową osobowością/aparycją naszych bohaterów, którzy uznawani są za pewnego rodzaju "dziwaków". Co ciekawe myśl ta rozszerza się nawet na wątki poboczne. Jednakże to nie wszystko, albowiem w filmie mamy również wątek szpiegowski, odrobinę krwawego kina, a także liczne odnośniki do panujących obyczajów w Ameryce. Wszystko to udało się zaskakująco dobrze ze sobą połączyć, dzięki czemu nie czuć tych wszystkich barier między poszczególnymi gatunkami. Oczywiście należy pamiętać, że sama opowieść jest bardzo naiwna i swój baśniowy koncept przedkłada nade wszystko. Jednakże właśnie ta naiwność i prostota okazują się niesamowicie urzekające. Ponadto obraz jest bardzo uroczy i niewinny, jeśli chodzi o jego treść. Szczególnie gdy na ekranie dzieje się coś, czego wykonywalność graniczy z cudem. Jednakże tak jak mówię całość i tak się broni w myśl idei Del Toro. Jedyne czego nie rozumiem to kilka wątków pobocznych, które ewidentnie zostały wciśnięte do obrazu na siłę, a które nie wnoszą do niego kompletnie nic. Tak sobie w produkcji są, ale równie dobrze obyłoby się i bez nich. Problem robi się dopiero, wtedy gdy twórca zaczyna kreślić taki wątek, ale następnie go bezpowrotnie porzuca, a ten aż się prosi o jakiekolwiek wyjaśnienie. Jednakże pomijając to wszystko, jest bardzo dobrze.

Strona aktorska produkcji zachwyca głównie ze względu na ciekawie nakreśloną bohaterkę pierwszoplanową oraz jej relację ze stworem i oddanym przyjacielem. Widzimy jej samotność oraz pragnienie nie tylko miłości, ale także bycia zauważonej jako osoby niezwykłej. Elisa nieustannie pragnie i marzy o zrobieniu lub przeżyciu czegoś niesamowitego, co wzbogaciłoby jej nudne i monotonne życie. W tej roli mamy rewelacyjną Sally Hawkins, która fenomenalnie oddaje emocje swojej postaci. Jest to rola szczególna, albowiem aktorka gra niemowę, a więc cały jej występ polega na graniu mimiką twarzy oraz całym ciałem. Na drugim planie towarzyszy jej świetny Richard Jenkins, który tak samo, jak Elisa czuje się w pewien sposób pokrzywdzony. Oczywiście na swój sposób. Z bohaterką łączy go nietypowa i przyjazna więź, która z czasem tylko zyskuje na sile. Ponadto na drugim planie mamy bardzo dobrą Octavię Spencer, która (tak jak już ktoś to dobrze powiedział) gra Octavię Spencer. Nie zrozumcie mnie źle. Jest to dobra rola, ale po raz kolejny niepokazująca niczego nowego w jej emploi. W roli antagonisty mamy świetnego Michaela Shannona, który po raz kolejny udowadnia, że potrafi grac więcej niż jednego złoczyńcę. Natomiast w roli stwora mamy Duga Jonesa, który już wielokrotnie współpracował z Del Toro.

Od strony technicznej "Kształt wody" onieśmiela. Przede wszystkim mamy ciekawe zdjęcia oraz intrygującą i ujmującą muzykę Alexandre Desplata. Jednakże film ten przede wszystkim cechuje się rewelacyjną scenografią, świetnymi kostiumami fenomenalną charakteryzacją oraz wybornymi efektami specjalnymi. Ponadto równie ważny okazuje się klimat obrazu, który świetnie łączy ze sobą odrobinę dramatu z baśniowym romansem na przekór wszystkiego i wszystkich.

Guillermo Del Toro swoim "Kształtem wody" przypomina nam, że prawdziwa miłość istnieje oraz że miłość taka nie zna żadnych granic. Choć to wszystko jest takie banalne i wtórne nie da się odmówić mu niesłychanego uroku, z jakim opowiada swoją historię. Albowiem potrafi on te wszystkie banały przekuć w coś, co się niesamowicie przyjemnie ogląda oraz nie trąci nas kiczem, nawet gdy zdajemy sobie sprawę, że on gdzieś tam sobie jest. Obraz ten przede wszystkim urzeka nas swoją prostotą, która jest tutaj kluczowa. Te wszystkie wątki i motywy, koniec końców sprowadzają się do tego samego, czyli pragnienia bycia akceptowanym oraz prawdziwego uczucia. Całość natomiast zamknięta w baśniowej formie potrafi nas uwieść przez całe dwie godziny nawet, wtedy gdy coś tam się reżyserowi nie klei lub też jest tak banalne i nieoczywiste, że aż szkoda gadać. Tutaj to wszystko działa, zapewniając nam nietuzinkowy seans, który pozwala nam się uwieść i pomarzyć o odległym i fantastycznym świecie, w którym i my też bylibyśmy szczęśliwi.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.