Snippet
Adam, na co dzień pracujący za granicą, w Wigilię Bożego Narodzenia odwiedza swój rodzinny dom na polskiej prowincji. Z początku ukrywa prawdziwy powód tej nieoczekiwanej wizyty, ale wkrótce zaczyna wprowadzać kolejnych krewnych w swoje plany. Szczególną rolę do odegrania w intrydze ma jego ojciec, brat, z którym Adam jest w konflikcie oraz siostra z mężem. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy świąteczny gość oznajmia, że zostanie ojcem. Wtedy, zgodnie z polską tradycją, na stole pojawia się alkohol. Nikt z rodziny nie spodziewa się, jak wielki wpływ na życie ich wszystkich będą miały dalsze wydarzenia tej wigilijnej nocy.

gatunek: Dramat, Komedia
produkcja: Polska
reżyseria: Piotr Domalewski
scenariusz: Piotr Domalewski
czas: 1 godz. 37 min.
muzyka: Wacław Zimpel
zdjęcia: Piotr Sobociński Jr.
rok produkcji: 2017
budżet: -

ocena: 6,0/10













(Nie)Święta noc


Czy jest w Polsce ważniejsze święto niż Wigilia Bożego Narodzenia? Otóż jest, albowiem Wielkanoc uważa się za najważniejsze święto w Polskim kalendarzu. Jestem jednak pewien, że zgodzicie się ze mną, że do wigilii wszyscy żywimy znacznie większe uczucia. To wtedy cała rodzina spotyka się razem, to wtedy jemy i pijemy razem. To również wtedy obdarowujemy się podarunkami, śpiewamy kolędy i cieszymy się ze wspólnie spędzonego czasu. Jednakże tam, gdzie jest więcej niż jeden członek z rodziny często może powstań niemałe zamieszanie. Na tym właśnie skupia się Piotr Domalewski w swoim debiucie "Cicha noc".

Adam pracuje za granicą, jednakże na święta postanawia niespodziewanie wrócić do domu. Swoim przyjazdem robi wszystkim niemałą niespodziankę. Nie wszyscy jednak się cieszą. Praca przed wigilijną wieczerzą wre, a atmosfera sięga zenitu. Nikt nie jest jednak przygotowany, na to, co ma nastąpić. O "Cichej nocy" można było się ostatnio nieźle nasłuchać. Zwycięzca festiwalu filmowego w Gdyni szturmem wdarł się do polskich kin. Wysokie noty, zapełnione sale i gwiazdorska obsada. A jednak to za mało. Szczególnie że sama historia nie zachwyca. Na początku chciałbym pochwalić reżysera za odwagę i sam pomysł przedstawienia, czy też zbudowania akcji filmu wokół nocy wigilijnej. To śmiałe posunięcie, które posiadało niesamowity potencjał. Szkoda tylko, że go tak haniebnie zmarnowano. Fabuła produkcji od początku zapowiada nam tajemnicę i nieszczęście wiszące w powietrzu. Da się je praktycznie wyczuć od samego początku. Nic więc dziwnego w tym, że im dalej w las tym napięcie rośnie. Z początku jest jeszcze całkiem nieźle. Reżyser bardzo sprawnie operuje opowieścią, przez co udaje mu się nas zaintrygować i sprawić, że z chęcią przyjrzymy się historii jego bohaterów. Tak prawdę mówiąc, to jednej konkretnej postaci – Adama. To jego dotyczy cała opowieść i to on jest tutaj w nieprzerwanym centrum uwagi twórcy. Jest on też niechcący katalizatorem całego zamieszania. Pojawia się nagle, wszystkich szokuje, a następnie po kolei uświadamia rodzinę co do swoich planów. Jego poczynania na samym początku są bardzo tajemnicze, co napędza akcję produkcji. Niestety reżyser postanawia bardzo prędko rozwiać nasze wszelkie wątpliwości i podaje wyjaśnienie na tacy. Od tego momentu jego produkcja balansuje gdzieś na pograniczu tego, co konieczne, a tego, co całkowicie zbędne. Ekran zaczynają wypełniać przeważnie sceny stołu wigilijnego oraz kolejne nieporozumienia i sprzeczki. Twórca główny wątek produkcji naprzemiennie przelata jakimiś śmiesznymi bądź też żenującymi scenami z "typowo" polskim zachowaniem, które mają na celu ukazać prawdziwe oblicze Wigilii w polskim domu. I niestety do tego aspektu mam największe zastrzeżenia. Reżyser kreuje swoich bohaterów w myśl jakiejś idei, która niekoniecznie jest odzwierciadleniem rzeczywistości. Większość ludzi niestety błędnie odczytuje jego znaki. Jeśli ktoś uważa, że ten film jest do bólu prawdziwy, realistyczny, albo twierdzi, że tak wygląda wigilia w statystycznym polskim domu, to niestety muszę stanowczo zaprzeczyć. Dla mnie rodzina ukazana przez reżysera to jakaś zaściankowa i sztucznie podrasowana zbieranina, która nie dość, że mieszka na totalnym zadupiu to jeszcze zdaje się epatować logiką zadupia. Serio? Wszyscy są tacy? Szczerze wątpię, że nawet większość rodzin jest taka. W tym konkretnym przypadku mówimy raczej o jakimś marginesie, który reżyser próbuje wystawić na światło dzienne. Cieszę się, że nie lukruje przesadnie tej opowieści, ale wmawianie widzom, że to jest norma w polskich domach, też nie jest dobre. Czuję się poniekąd oszukany, aczkolwiek mam pełną świadomość, że nie jest to wina reżysera. Szczerze mówiąc, to Domalewski w tej sprawie zawinił najmniej. Pomyje spadają natomiast na krytyków filmowych, którzy dziwnym trafem uznali jego dzieło za prawdę objawioną odnośnie do większości polskiego społeczeństwa. Jedno pytanie. Skąd wy to niby wiecie? Z własnych obserwacji, czy może dziwnego kaprysu? Ja obstawiam tę drugą opcję, chyba że takie rzeczy wiedzą z własnego doświadczenia. Produkcja być może jest autentyczna, ale tylko w wąskim zakresie. Nie odważyłbym się pisać, tak ogólnie o Polsce i Polakach. I niestety zahacza to o całą fabułę obrazu, albowiem ta jest ukierunkowana w wyłącznie jednym kierunku. Choć ma ciekawy element zaczepienia, to niestety bardzo szybko go traci i przeradza się w tanią i do bólu przewidywalną historyjkę, która nie posiada nawet odpowiedniego "walnięcia", albowiem zakończenie dało się przewidzieć bardzo wcześnie. Reżyser z kolei wykazał się wielką nieumiejętnością, albowiem odciągał nas od rozwiązania zagadki tak długo, jak to było możliwe. Ta sztucznie naciągana akcja w trzecim akcie zaczyna strasznie męczyć. Nawet najgłupsza osoba domyśliłaby się, co jest na rzeczy, ale reżyser i tak nieubłaganie brnie w swoje. A skoro nie wyjaśnia tajemnicy, to znaczy, że raczy nas na przemian śmiesznymi lub żenującymi scenkami wprost ze stołu wigilijnego. Aczkolwiek trzeba mu przyznać, że udaje mu się trafić kilka razy do celu. Gdy portretuje relację bohatera z jego matką i przedstawia nam jej rolę w całej rodzinie. Jednakże przede wszystkim, kiedy schodzi na tematy rodziny rozbitej przez wieloletnią pracę ojca za granicą. Ukazuje nam efekt tego całego precedensu oraz pokazuje, jak bardzo może mieć to wpływ na bliskich. Jest to również pewnego rodzaju przestroga jak nie postępować. To samo możnaby powiedzieć o dialogach między bohaterami, które o dziwo są wyciągnięte prosto z życia. W tych aspektach film naprawdę jest na wyżynach. Niestety reszta to takie pół żartem pół serio. Zbyt przeciągnięte, zadufanie i po prostu przewidywalne. Oczekiwałem od tego filmu znacznie większego "bum" , ale niestety się zawiodłem.

Bohaterowie są najważniejszym elementem produkcji, albowiem to oni napędzają całą akcję i to oni są przyczyną każdego zajścia. Niestety reżyser nie zawsze poświęca im wystarczająco dużo czasu. Postać Adama, którego gra świetny Dawid Ogrodnik jest naprawdę rewelacyjnie dopracowana. Widać w nim realizm, chęć osiągnięcia czegoś oraz pozytywną energię, której niektórym brakuje. Szczególnie Tomaszowi Ziętkowi, którego postać jest wręcz nienaturalnie tajemnicza. Jego Paweł ciągle wydaje się dąsać i obrażać, choć tak naprawdę wygląda to raczej na zachowanie rozpuszczonej pięciolatki niż dorosłego mężczyzny. Dużo lepiej jest już z matką Adama (Agnieszka Suchora), która ciężko pracowała, aby każdy członek rodziny był szczęśliwy i stara się nadal robić co w jej mocy, aby tak pozostało. Dobrze wypada również Arkadiusz Jakubik jako ojciec Adama, który nie może pogodzić się z przeszłością, na którą teoretycznie nie miał wpływu. W swoim synu na przemian widzi wroga i przyjaciela. Ciężko mu się zdecydować co tak naprawdę będzie lepsze, albowiem jemu samemu tej decyzji nie udało się kiedyś podjąć. Reszta na ekranie po prostu jest. Są to: Jowita Budnik, Maria Dębska, Tomasz Schuchardt, Magdalena Żak, Amelia Tyszkiewicz, Paweł Nowisz, Elżbieta Kępińska, Adam Cywka, Katarzyna Domalewska, Mateusz Więcławek, Milena Staszuk i Konrad Eleryk. Ciekawie prezentuje się również relacja głównego bohatera z najmłodszą siostrą oraz jej poglądy wobec reszty rodzeństwa. Aktorsko jest bardzo dobrze, choć niekiedy brakuje większych emocji jak np. między Ogrodnikiem a Ziętkiem. Niby dużo się dzieje, ale tego tak naprawdę w ogóle nie czuć. Tak jakby los postaci mało nas obchodził. Do tego dochodzą jeszcze sztywne kadry, posępna i mało optymistyczna atmosfera, dobra scenografia i kostiumy.

"Cicha noc" choć aspiracje miała wielkie to niestety poległa w ich dokładnym przedstawieniu. Fabuła owszem potrafi zaintrygować, ale do czasu, aż twórca nie wyjawia za wiele i całość staje się aż nazbyt oczywista. Obraz zaczyna nużyć i skupiać się na wielu niepotrzebnych rzeczach. Trochę jak zlepek kilku różnych skeczy. Jeden jest lepszy, a inne gorsze. Sama opowieść broni się, jeśli ją ograniczymy do wąskiego kręgu, a nie tak jak większość uważa do statystycznej większości Polaków. To jawne nadużycie. Poza tym opowieści brak wyrazistego zakończenia, które by wszystko postawiło do góry nogami, albo przynajmniej na tyle zelektryzowało, by film okazał się wart zapamiętania.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

W tytułowym pociągu spotyka się kilkanaście osób, przedstawicieli różnych kultur, zawodów, grup wiekowych, klas społecznych, światopoglądów. Wśród nich słynny Belg Hercules Poirot, prawdopodobnie najlepszy detektyw świata. Wszystko wydaje się toczyć normalnym rytmem, również rozmowy pomiędzy współpasażerami o wszystkim i o niczym, żeby tylko podtrzymać iluzoryczne konwenanse. Pewnej nocy dochodzi jednak do brutalnego morderstwa i to właśnie na detektywie spocznie odnalezienie sprawcy. Problem w tym, że popełnić zbrodnię mógł dosłownie każdy z jadących. Sytuację pogarsza fakt, że wytrąceni z równowagi pasażerowie zaczynają się powoli rzucać sobie do gardeł.

gatunek: Kryminał
produkcja: USA, Malta
reżyseria: Kenneth Branagh
scenariusz: Michael green
czas: 1 godz. 54 min.
muzyka: Patrick Doyle
zdjęcia: Haris Zambarloukos
rok produkcji: 2017
budżet: 55 milionów $

ocena: 6,6/10












Pociąg na rozdrożu


Agahta Christie nie od dziś nazywana jest królową kryminałów. Tytuł ten zawdzięcza nie tylko pokaźnej ilości powieści w swoim dorobku, ale także niesamowitej wartości intelektualnej każdej z nich. Zapewne kojarzycie autorkę z Panną Marple oraz Herculesem Poirot, których to przygody możemy poznać na kartach wielu powieści. Jej kryminały są również często przenoszone na ekran. W tym roku Kenneth Branagh postanowił po raz kolejny zekranizować najsłynniejszą i najbardziej zakręconą powieść autorki, którą zna ze słyszenia praktycznie każdy. Mowa o "Morderstwie w Orient Expressie".

Hercules Poirot bez trudu rozwiązuje palący kryzys w Jerozolimie. Teraz czeka go wymarzony urlop. Niestety ten kończy się, zanim na dobre się jeszcze zaczął. Okazuje się, że detektyw jest potrzebny w pilnej sprawie w Wielkiej Brytanii. Musi się dostać do Londynu najszybciej jak to możliwe. Najszybciej będzie pociągiem, który wyrusza ze Stambułu. Dzięki znajomości z kierownikiem pociągu Poirotowi udaje się dostać miejsce w zatłoczonym pociągu. Niestety podróż wkrótce okaże się katorgą, gdy pociąg wpadnie w trasie na zaspę śnieżną oraz jeden z pasażerów zostanie zamordowany. Detektyw rozpoczyna śledztwo, jednakże nie wie, że ta historia będzie mieć niesłychanie pogmatwane korzenie. Każdy, kto czytał "Morderstwo..." zna jego niebywale poplątane rozwiązanie. Osoby te zapewne znają również poprzednie ekranizacje tej bestsellerowej powieści. Pozostaje więc zadać pytanie, czy jest sens robić kolejną adaptację tej samej książki? Niestety Orient Express A.D. 2017 nie udziela nam jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, albowiem nie wszystko w nim się udało. Zaczynając jednak od samego początku, muszę pochwalić twórców za to, że w bardzo szybki i zgrabny sposób byli w stanie z impetem wprowadzić nas w tę opowieść. Albowiem we wstępie ukazują nam, jak światowej sławy detektyw poradził sobie z rozwiązaniem kryzysu w Jerozolimie. Jest wartko, gładko oraz ciekawie. Twórcy w wyśmienity sposób pokazują nam, jak Poirot zwykle rozwiązuje zagadki oraz jaka to dla niego dziecinnie prosta zabawa. Tak właściwie sam wstęp jest poświęcony samemu Poirot, którego postać postanowiono stworzyć na nowo na potrzeby tej ekranizacji. Muszę przyznać, że wyszło im to naprawdę nieźle. Omówmy najpierw jednak samą fabułę. Ta w dużej mierze bazuje na pierwowzorze, ale nie ogranicza się wyłącznie do niego. Mamy wspomniany już przeze mnie świetnie dopisany początek oraz kilka późniejszych zdarzeń. Jednakże w gruncie rzeczy nie stara się być na tym polu przesadnie oryginalna. I tutaj mamy już pierwszy problem, albowiem mając tak wyświechtaną przez kino opowieść ciężko zaskoczyć widzów tym samym kolejny raz z rzędu. Dlatego Branagh stara się jak może, aby uczynić z filmu produkt wyjątkowy. Nie przenosi jednak akcji do czasów teraźniejszych ani nie czyni Poirota bohaterką kobiecą. Takich dużych zmian nie oczekujcie. Ogranicza się on jedynie do niewielkich, czasami wręcz kosmetycznych zmian, które na dłuższą metę mają zagwarantować różnice. I rzeczywiście tak się staje. Sama fabuła oraz jej wydźwięk pozostaje niezmieniona. Poza drobnym wyjątkiem, albowiem książkę napisano po brytyjsku, a film jest zrobiony po hollywoodzku. Warto na to zwrócić uwagę, albowiem w filmie wszystko jest po prostu większe, szersze i bardziej widowiskowe. Ta zmiana klimatu ma w sobie dużo uroku, niestety ciągnie za sobą również kilka uproszczeń oraz dobrze znanych nam klisz. I tu pojawia się ciekawa dygresja na temat stylu produkcji, który nieustannie waha się pomiędzy widowiskowością Hollywood a brytyjską teatralnością dostrzegalną w aktorstwie czy też wewnętrznych ujęciach. Twórcy starają się dać nam produkt zawieszony gdzieś pośrodku, aczkolwiek nie zawsze im się to udaje. Koniec końców muszę przyznać, że film wyszedł im raczej w stylu amerykańskim. Czy jest to zaleta, czy też wada oceńcie sami. Historia ekranowa potrafi nas pochłonąć i zaangażować, dzięki czemu jest bardzo lekka i przyjemna w odbiorze. Ponadto pozwala nam samym wcielić się w detektywa i poszukać mordercy wśród pasażerów pociągu. Niestety opowieść polega w kilku niesłychanie kluczowych aspektach. Przede wszystkim akcja obrazu praktycznie od samego początku pędzi niczym na złamanie karku. Rzadko stara się złapać oddech, a zbyt często dostaje zadyszki. Przez tę prędkość za opowieścią nie nadąża napakowany w informacje scenariusz, który rzuca błyskotliwościami na prawo i lewo bez większego namysłu. Żeby wyłapać wszystkie poszlaki i jeszcze zdołać je dokładnie przetworzyć trzeba się nieźle wysilić. Sam Poirot w tym filmie zdaje się pracować niczym najszybszy komputer świata. Narzuca tempo, któremu później sam nie jest w stanie dotrzymać kroku. Wszystko po prostu pokazano za szybko i niekiedy zbyt chaotycznie, przez co ginie ta radość z odkrycia mordercy oraz znaczna część tej niezwykłej tajemnicy. Poważniejszym błędem jest jednak to, jak stworzono retrospekcje do innej sprawy detektywistycznej, która jest kluczowa do odgadnięcia idei kryjącej się za tym morderstwem. Sceny te potraktowano nieco po macoszemu i zdecydowanie zbyt pośpiesznie przedstawiono najważniejsze jej informacje. W późniejszym czasie wychodzą z tego powodu problemy, albowiem coś może nam się wydać niejasne bądź też zagmatwane. Niestety, ale od strony narracyjnej film nie zawsze daje sobie radę. Jednakże mimo tego ta opowieść po prostu płynie i to w dużej mierze ją ratuje.

Aktorsko film nie ma sobie równych, albowiem twórcom udało się zgromadzić przed kamerą same gwiazdy. Nie każdy film może poszczycić się tak doborową obsadą. Szkoda tylko, że w większości są to tylko znajome twarze. Nie grają w filmie ani za dużo, ani też zbyt intensywnie. Nie zniżają się co prawda do pewnego poziomu, co nie znaczy, że są w stanie nas czymś zachwycić. Zresztą w większości przypadków scenariusz nie daje im takiej możliwości. Jedynie niektóre postacie wybijają się ponad przeciętność. Pierwszym takim smaczkiem jest Daisy Ridley jako Mary Debenham, która naprawdę świetnie oddaje emocje oraz naturę swojej postaci. Pokazuje także, że rola Rey z "Przebudzenia mocy" to nie jest jej jedyne oblicze. Zaskakująco wyrazisty jest również Johnny Depp, którego, choć w filmie jest mało, to jednak zdecydowanie zapada w pamięć. Świetnie prezentuje się również: Michelle Pfeiffer, Josh Gad (uznanie zdobywa głównie dzięki konkretnej scenie) oraz Tom Bateman ("Demony DaVinci"), który zyskuje praktycznie tyle czasu ekranowego co sam Poirot. Reszta, czyli: Judi Dench, Penelope Cruz, Derek Jacobi, Leslie Odom Jr., Olivia Colman, Miranda Raison, Manuel Garcia-Rulfo i Willem Dafoe po prostu w produkcji są. Na sam koniec wisienka na torcie, czyli Kenneth Branagh jako Hercules Poirot i jego wąsy. Nie da się ich pominąć, albowiem są tak nienaturalnie ułożone, że aż przeczy to grawitacji. Niemniej jednak da się do nich przyzwyczaić i z czasem mogą się nawet zacząć podobać. Sam Poirot natomiast oprócz bycia genialnym detektywem ma w sobie również wielkie pokłady komizmu, które często w filmie ujawnia. Jego osoba potrafi nas urzec i zaintrygować pomimo tego, że ma tragiczny akcent. Spodobało mi się również jak twórcy podeszli do jego przeszłości oraz jak dopasowali postać do przedstawianych zdarzeń. Pokazali, że nawet najsłynniejszy detektyw na świecie może mieć problem z rozwiązaniem tak skomplikowanej sprawy, dzięki czemu wzbudza to w nim pokorę, a także jeszcze bardziej motywuje. Sama produkcja wiele zawdzięcza tej postaci. Jego stylem bycia oraz charyzmą. To twórcom naprawdę się rewelacyjnie udało.

Strona techniczna również zachwyca. Przede wszystkim są to szerokie i niesamowicie widowiskowe kadry, ujmująca i intrygująca muzyka, dobre efekty specjalne (aczkolwiek można by je ograniczyć, bo pod koniec jesteśmy nimi przesyceni) oraz rewelacyjna scenografia. Na naszą uwagę zasługują również kostiumy, mroźny i tajemniczy klimat oraz wartki i pomysłowy montaż. Nie obędzie się też bez odrobiny napięcia i dramaturgii, ale tak jak pisałem, przez pędzącą akcję często się zatracają.

Ciężko stwierdzić czy "Morderstwo w orient Expressie" z 2017 roku było filmem potrzebnym, czy też nie. Albowiem ma w sobie zarówno wiele zalet, tak samo, jak i wad. Opowieść stoi w artystycznym rozkroku, aktorstwo zachwyca, ale tylko połowicznie, a scenariusz nie nadąża za pędzącą akcją, która wiele rzeczy upraszcza, pomija i porzuca, przez co opowieść momentami jest strasznie zagmatwana i ciężka do zrozumienia. Niemniej jednak o dziwo film ten się zaskakująco przyjemnie ogląda. Opowieść pomimo trudności nieprzerwanie brnie do przodu, co ją ostatecznie ratuje. Taki przyjemny film na niedzielny wieczór. 

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Steven jest wybitnym kardiochirurgiem, a jego żona, Anna, szanowaną okulistką. Mają dwójkę dzieci: 14-letnią Kim i 12-letniego Boba. Są zamożni, zdrowi i toczą szczęśliwe, rodzinne życie. Steven przyjaźni się z 16-letnim Martinem, którym nie ma ojca i którego niejako przyjął pod swoje skrzydła. Pewnego dnia Steven przedstawia chłopaka swojej rodzinie. Od tego czasu sprawy przybierają nieoczekiwany, katastrofalny w skutkach obrót. Idealny świat zamienia się w chaos. Steven zmuszony zostanie do złożenia szokującej ofiary lub zaryzykowania utraty wszystkiego, co ma.

gatunek: Biograficzny, Obyczajowy, Sportowy
produkcja: Polska
reżyseria: Yorgos Lanthimos
scenariusz: Efthymis Filippou, Yorgos Lanthimos
czas: 2 godz. 1 min.
zdjęcia: Thimios Bakatakis
rok produkcji: 2017
budżet: 3,5 miliona $

ocena: 7,8/10














Zapłata


Nasze życie to ciągła walka ze światem. Oczekujemy od niego wiele, ale sami nie jesteśmy skłonni wiele dla niego poświęcić. Można by wręcz rzec, że jesteśmy jak pasożyty, które żerują na swoim gospodarzu. Jednakże według Yorgosa Lanthimosa nic nie zostaje przez świat przeoczone. Każdy nasz występek musi być odpowiednio ukarany, a każda nieścisłość wyjaśniona. W swoim najnowszym filmie twórca "Lobstera" pokazuje nam jak bardzo potrzeba w świecie równowagi.

Steven to kardiochirurg a jego żona Anna to szanowana okulistka. Mają dwójkę dzieci i wiodą spokojne, ustatkowane życie. Mieszkają w dużym i pięknym domu w bardzo ładnej dzielnicy. Wydawać by się mogło, że ich egzystencja jest wprost idealna. Są modelową rodziną. Niestety pewnego dnia rodzina zaczyna odczuwać problemy. Z czasem okazuje się, że tajemnica z przeszłości może zrujnować całe dotychczasowe ich życie. Jak potoczą się ich dalsze losy i do czego posunie się głowa rodziny, by ocalić najbliższych? Znając twórczość czy chociażby "Lobstera" można było przypuszczać jakiego filmu spodziewać się po Lanthimosie. Jednakże uprzedzę zawczasu, że to jednak nie to samo, albo nie to, czego moglibyśmy oczekiwać. Tym razem reżyser postanawia zbadać całkiem inne tereny i ukazać nam historię niczym prawdziwą grecką tragedię. Jak mu to wszystko wyszło? Naprawdę nieźle. Największym atutem całej opowieści jest jej tajemniczość. Można by wręcz powiedzieć, że tylko wokół niej kręci się akcja obrazu. Z początku reżyser intryguje nas bohaterami, o których nie mamy żadnego pojęcia. Przedstawia nam osobliwą relację kardiochirurga z nieznajomym nam chłopakiem. Później twórca bardzo umiejętnie intryguje nas tajemniczymi wydarzeniami, które nawiedzają rodzinę Stevena. Innymi słowy, jedna wielka zagadka. Niemniej jednak trzeba przyznać, że reżyser bardzo zgrabnie potrafi nas zaintrygować wydarzeniami ekranowymi. Prawdę mówiąc, to jest zdolny do przysłowiowego zmuszenia nas do oglądania jego obrazu, albowiem całość jest tak zaskakująco nieoczywista i tak niesamowicie pochłaniająca, że wręcz nie sposób ruszyć się z kinowego fotela. Lanthimos szokuje, wyzywa i doprowadza relacje między bohaterami do granic możliwości. Bada ich zachowania oraz sprawdza, jak radzą sobie z tragedią i do czego są w stanie się posunąć, by ocalić rodzinę. Oczywiście wszystko to rozgrywa się w niezwykle tajemniczej aurze, która jest nam poniekąd dobrze znana z "Lobstera". Tak samo, jak ten niesłychanie duszny i przytłaczający klimat. Czuć go nieprzerwanie od samego początku. Z tym wyjątkiem, że na wstępie żaden z bohaterów jeszcze nie wie, co ta duszna atmosfera oznacza. Dopiero z czasem udaje im się pojąć, co zwiastowała. Jednakże koniec końców nawet ta wiedza nie pomogłaby im zapobiec żadnemu z wydarzeń. Są w potrzasku. Starają się dociec czemu jak, dlaczego, wszędzie i każdym dostępnym sposobem. Niestety nie dostrzegają problemu w samych sobie do czasu, aż może być już za późno. To enigmatyczne gdybanie okazuje się niesamowicie intrygujące i wciągające. Reżyser nas kusi i podpuszcza, ale nie gwarantuje żadnych konkretów. Wpuszcza w manowce, a jednocześnie gdzieniegdzie stara się szepnąć kilka nowych informacji. Większość jednak woli zachować dla siebie, aniżeli nam zdradzić. Wszystko to jeszcze bardziej nakręca tę machinę tajemniczości, która ku naszemu zdziwieniu nie wybucha, jak by to miało miejsce w greckiej tragedii. Wydarzenia nieubłaganie zmierzają do zaskakującego punktu kulminacyjnego, jednakże, zamiast eksplodować, zwyczajnie tracą na wartości. Tak jakby nagle uszło z nich całe powietrze. Tajemnica gdzieś tam się rozmywa i zamiast ciekawić, zaczyna nas coraz bardziej denerwować i nużyć. Co prawda Lanthimosa nie staje się tak sugestywny i bezpośredni jak Arronofsky w "matce!" to niestety też ma tendencję do zbytniego przesadzania. Jego powściągliwość może nam niekiedy aż za bardzo wadzić, albowiem obraz po pewnym czasie zaczyna cierpieć na monotonność. Całe to budowanie tajemnicy w pewnym momencie po nas nagle spływa, albowiem reżyser traci tę zdolność ponownego zaciekawienia nas tematem. Zdecydowanie lepiej byłoby nieco skrócić obraz, a w szczególności zakończenie, które aż nazbyt jest przeciągnięte. Zaprzepaszcza to, co udało mu się wcześniej tak rewelacyjnie wykreować. Jest płaskie i niesłychanie sflaczałe. Dopiero sam finał przybiera nico na zadziorności, dzięki czemu potrafi nas wyrwać z letargu. "Lobster" nie miał tego problemu, albowiem historia sama z siebie miała pazur i pewnego rodzaju nieracjonalność. Sprzedała się jednak dzięki temu, że została solidnie poprowadzona. Tutaj niestety od pewnego momentu narracja kuleje, co przekłada się na nasze zaangażowanie w opowieść. Jest dobrze, ale szkoda, że nie lepiej.

Aktorstwo w filmie Lanthimosa wypada na bardzo dobrym poziomie. Zresztą tutaj nie ma się co dziwić. Reżyser świetnie radzi sobie z poprowadzeniem swoich bohaterów oraz przedstawieniem ich nietuzinkowych charakterów. Jednakże tym razem nie są to bohaterowie, których od razu polubimy, tak jak to miało miejsce w "Lobsterze". Tym razem jest inaczej. Sterylność świata, w jakim żyją oraz przesadne tłumienie emocji okazuje się dla nas zbyt trudne do przekroczenia. Nasi bohaterowie, choć nas ciekawią, to jednak nie wzbudzają w nas większych emocji. Ich poczynaniom przyglądamy się jakby z boku. Nie jesteśmy z nimi w bezpośredniej więzi. Tak jakby przed nami stała niewidzialna bariera niepozwalająca nam ich polubić. Ich sztywność oraz nienaturalność zaskakuje na początku, tak samo, jak i na samym końcu. Nie jestem pewien czy to był celowy zabieg, czy też efekt przypadku, albowiem greckie tragedie mają na ogół działać na odwrót. Pozwalając nam utożsamić się z bohaterem i doznać z nim jego tragedii. W tym przypadku jesteśmy jedynie trzeciorzędnymi widzami, którzy historię rodziny Stevena, na przemian przegryzają popcornem i popijają Colą. Na wstępie za nimi nie przepadamy, ale pod sam koniec również nie jesteśmy specjalnie przekonani, że ich polubiliśmy. Brakuje również tych emocji, które gdzieś tam orbitują, ale nigdy w pełni nie dotykają naszych postaci. Na nasze odczucia wpływa również bardzo teatralne aktorstwo, które jeszcze bardziej oddala postacie od nas samych. Takim oto sposobem w obsadzie znalazł się świetny Colin Farrel oraz rewelacyjna Nicole Kidman. Równie wyśmienicie wypadają Raffey Cassidy oraz Sunny Suljic jako dzieci filmowej pary. Niezaprzeczalnie jednak cały ekran kradnie dla siebie Barry Keoghan, który swoją twarzą, postawą oraz zachowaniem nieprzerwanie intryguje, szokuje i zadziwia, przez co staje się epicentrum całego zamieszania.

Od strony technicznej obraz również powala. Te piękne szerokie i prześwietlone bielą kadry, pełne napięcia i grozy utwory muzyczne, rewelacyjna scenografia z pogranicza rzeczywistości i surrealizmu oraz ten ciężki i przytłaczający klimat, który w pewnym momencie nie pozwala wręcz zaczerpnąć oddechu.

Ta sterylność, nienaganność i perfekcja obrazu odzwierciedla poprzednie życie rodziny Murphy. Staje się również kontrastem, gdy wydarzenia przybierają dziwne obroty. Jest pewnego rodzaju przypomnieniem, że co innego tak naprawdę gwarantuje dobrobyt, bo kiedy popełnimy błąd, przyjdzie nam za niego srogo zapłacić. Wtedy wszystko inne traci znaczenie. "Zabicie świętego jelenia" to bardzo ciekawy eksperyment, który nas pochłania i elektryzuje od samego początku. Niestety z czasem gubi pazur i staje się monotonny, co okazuje być bardzo przytłaczające. Na szczęście finał ratuje końcową cześć produkcji. Jest to jednak film, który potrafi wywołać mieszane uczucia i zdecydowanie nie jest dla każdego. Ten sam przypadek co "matka!". Musisz się przekonać czy obraz jest dla ciebie.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Głównym bohaterem filmu jest Polak, który zachwycił świat, a który u nas, do dziś, pozostaje osobą praktycznie nieznaną. To fascynująca, pełna morderczego wysiłku, spektakularnych upadków i niezwykłej siły, historia inspirowana życiem Jerzego Górskiego, który ukończył bieg śmierci oraz ustanowił rekord świata w triathlonowych mistrzostwach świata, zdobywając tytuł mistrza na dystansie Double Ironman z czasem 24h:47min:46sek. Ten rekord nie byłby jednak możliwy, gdyby w jego życiu nie pojawiły się dwie kobiety. Jedną stracił. Druga stała się inspiracją, aby zawalczył o swoje życie.

gatunek: Biograficzny, Obyczajowy, Sportowy
produkcja: Polska
reżyseria: Łukasz Palkowski
scenariusz: Agatha Dominik, Maciej Karpiński
czas: 1 godz. 50 min.
muzyka: Bartosz Chajdecki
zdjęcia: Piotr Sobociński Jr.
rok produkcji: 2017
budżet: -

ocena: 7,8/10












Nie do zdarcia


Czy możliwe jest ukończenie podwójnego ironmana? Dotarcie na metę zwykłego ironmana to już swego rodzaju wyczyn, a podwójny dystans to praktycznie rzecz prawie niewykonalna. Jednakże znajdą się tacy, którzy i tak poradzą sobie z tym niemoralnie długim dystansem. Jednakże czy ukończenie takiego wyścigu jest możliwe, jeśli osoba w nim uczestnicząca była wieloletnim narkomanem oraz oprócz tego miała poważny wypadek? W tym konkretnym przypadku szanse dla takiej osoby są niebywale nikłe. Niemniej jednak historia pokazała nam, że takie rzeczy są możliwe, kiedy Robert Górski znalazł się na mecie morderczego starcia. Teraz Łukasz Palkowski opowiada nam tę niezwykłą historię.

Nasz bohater, choć zachowuje pozory szczęścia, dobrze wie, że jest na granicy życia i śmierci. Uzależnienie od narkotyków doprowadziło go na skraj wyczerpania, przez co snuje się niczym prawdziwy zombie po tym świecie. Wydawać by się mogło, że już nie ma dla niego ratunku, a jednak pewne wydarzenia z jego otoczenia sprawiają, że coś w nim pęka i postanawia zawalczyć o swoje życie. Jak wszyscy wiemy koniec końców uda mu się osiągnąć swój cel. Jednakże w tym przypadku nie finał jest najważniejszy, a sama droga, która doprowadziła go na sam szczyt. Za realizację produkcji odpowiada reżyser młodego pokolenia, który jak się okazuje, nie tylko ma dryg do kręcenia dobrych biografii, ale także do tworzenia świetnych opowieści dla masowego odbiorcy. Wyjątkowość jego stylistyki, jak i stosowanych praktyk da się dostrzec już w pierwszych kadrach jego najnowszej produkcji. Mamy dwójkę młodych bohaterów, którzy w szaleńczym pościgu uciekają przed ścigającą ich milicją. Mamy wartki i sprawny montaż, napięcie no i oczywiście zagraniczny hit muzyczny. W tym przypadku padło na "Born To Be Wild" zespołu Steppenwolf. I choć utwór ten rzeczywiście bardzo dobrze pasuje do sceny, to jednak nie da się ukryć, że brzmi obco. Nie jest to jednak negatywne spostrzeżenie. Tak jak w "Bogach" tak i tutaj Łukasz Palkowski wprowadza do filmu wiele zagranicznych utworów, które czynią tę typowo polska opowieść bardziej światową i zdecydowanie różniąca się od reszty produkcji podobnego typu. Ten zagraniczny pierwiastek nie tylko nam mówi o fascynacji reżysera zachodem, ale również wprowadza powiew świeżości do naszego bardzo sterylnego kina. Można by zaryzykować stwierdzenie, że wprowadza do nich cząstkę samego Hollywood, albowiem tak właśnie tworzy się na zachodzie. Bynajmniej nie jest to wada omawianego filmu. Prawdę mówiąc, to po części jest jego zaleta. Problem pojawia się dopiero, wtedy gdy reżyser zbyt często wrzuca do filmu kolejne piosenki. Przez ich natłok i przesyt obraz potrafi się zrobić nieco nijaki, przez co gubi sens. Szczególnie na początku, kiedy to reżyser wytacza potężne działa i wręcz ostrzeliwuje nas coraz to zmyślniejszymi utworami muzycznymi. Na szczęście, później udaje mu się znaleźć odpowiednią równowagę i problem znika. Podziwiam go jednak za odwagę. Sama opowieść dotycząca upadku i zmartwychwstania naszego bohatera dzieli się na trzy części, które okazują się niesamowicie odmienne. We wstępie mamy dużo adrenaliny, młodzieńczego buntu, a także ćpania, które sprowadza go na manowce. Fragment ten jest również zaskakująco długi jak na wstęp. Cechuje go pewnego rodzaju powtarzalność i bierność, albowiem większość scen się powtarza, przez co mamy wrażenie, że reżyser pokazuje nam dwa razy to samo. Jednakże w tym zabiegu jest metoda, albowiem ukazuje powtarzalność i błędne koło w jakim znajdują się osoby uzależnione od narkotyków. Jednakże dużo ciekawiej robi się na ekranie, gdy nasz bohater postanawia zerwać z nałogiem i walczy z samym sobą o odzyskanie dawnego życia. To właśnie ta część okazuje się dla nas najciekawsza i najbardziej emocjonująca, albowiem ukazuje nam prawdziwą walkę z ograniczeniami naszej postaci. Przedstawia niesamowitą wolę walki, zaparcie oraz uporczywość w dążeniu do osiągnięcia sukcesu. Reżyser pokazuje nam niesłychaną siłę fizyczną, jak i psychiczną Górskiego, który wielokrotnie nam udowadnia, że mu zależy i że che się zmienić. Jego upór oraz ponadprzeciętna motywacja pozwalają mu zwyciężyć w tym boju. Wbrew pozorom większości nie udaje się ukończyć terapii z sukcesem. W przypadku naszego bohatera jest nieco inaczej. Albowiem jemu udało się zamienić jedno uzależnienie na drugie. Tym razem jednak było to uzależnienie od sportu ekstremalnego. Na początku triathlon, a później ironman. Palkowski bardzo zgrabnie przedstawia nam tę fuzję w życiu bohatera, który im bardziej oddala się od nałogu, tym więcej sił inwestuje w sport. Jego transformacja jest niesamowicie intrygująca i wciągająca, dzięki czemu ogląda się ją bez najmniejszego mruknięcia okiem. Upór naszego bohatera jest niesamowity, przez co sama opowieść zyskuje w naszych oczach. Z niedowierzaniem wręcz przyglądamy się, jak pokonuje kolejne bariery i razem z nim przeżywamy wszystkie upadki oraz powstania. Przemiana głównej postaci jest świetnie nakreślona, dzięki czemu prezentuje się niesamowicie wiarygodnie i przekonująco. Produkcja jest niesamowicie emocjonująca i trafiająca w serce. Potrafi nas poruszyć, zmotywować, a także pokazać, że granice wytrzymałości tak naprawdę nie istnieją. Ważne jest jednak mieć dobrą motywację, która nieustannie zagrzewa nas do walki o lepsze jutro. Całość jest niesamowicie spójna, przejrzysta i konsekwentna w swoim przekazie. Scenariusz bardzo dokładnie i z pasją nakreśla sylwetkę głównego bohatera, pokazując nam dokładnie każdy etap z jego burzliwego życiorysu. Niektóre wątki jedynie delikatnie porusza, ale na tyle wystarczająco, aby znać ich kontekst w związku z opowieścią. Jest naprawdę bardzo dobrze.

Aktorstwo w filmie Palkowskiego po raz kolejny prezentuje się na najwyższym poziomie. Na pierwszym planie mamy oczywiście gwiazdę obrazu, czyli Jakuba Gierszała, który fenomenalnie wciela się w postać Jerzego Górskiego. Jego postać jest przede wszystkim rewelacyjnie nakreślona, dzięki czemu jest wiarygodna i niesamowicie ujmująca. Sam Gierszał natomiast odwalił kawał dobrej roboty, portretując sławnego sportowca. Widać jego poświęcenie i oddanie dla roli. To się ceni. Jednakże nie powinno nam to przyćmić jego fenomenalnego aktorstwa, które od początku do końca nas zachwyca. To jak ciągle dostrzega we wszystkim pozytywy i stara się zawsze widzieć tę lepszą stronę. Ten optymizm jest wręcz zaraźliwy. Ponadto strasznie podobało mi się to, że na ekranie nie widziałem Gierszała (znajoma twarz, która mogła się już przejeść), ale jego bohatera. Niesamowita robota. Zaraz za nim mamy świetną Kamilę Kamińską jako Ewę Meller, Arkadiusza Jakóbika jako Kierownika basenu, Anna Próchniak jako Grażyna, Adam Woronowicz jako ojciec Grażyny, Magdalena Cielecka jako matka Jerzego, Janusz Gajos jako Marek Kotański, Szymon Piotr Warszawski jako Paweł oraz Mateusz Kościszkiewicz jako Andrzej i Tomasz Kot jako Okoń. Obsada jest iście doborowa i trzeba przyznać, że sprawdza się rewelacyjnie. Poza tym da się dostrzec także, z jakimi aktorami lubi pracować reżyser.

Strona techniczna obrazu również prezentuje się na wysokim poziomie. Mamy świetną charakteryzację, ciekawą, aczkolwiek nietuzinkową muzykę oraz bardzo dobrą scenografię. Do zdjęć nie miałbym nic przeciwko, gdyby nie fakt, że bardzo często kamera się trzęsła albo drgała. Przez to ujęcia nie zawsze były czyste oraz płynne. Nie wiem, z czego to wynika, ale trochę mi to niestety przeszkadzało. Warto również zwrócić uwagę na niesamowity klimat oraz humor, który dosyć często się w obrazie pojawia.

"Najlepszy" Łukasza Palkowskiego to prawdziwe uosobienie niezwykłej opowieści, którą udało się przekazać w iście Hollywodzkim stylu. Filmowa historia potrafi nas niesamowicie pochłonąć i uwieść swoim duchem walki, przez co po seansie sami będziemy mieli ochotę przezwyciężyć kilka barier. Ten film daje nam otuchę i wiarę w lepsze. Potrafi zmotywować i pozwolić nam przezwyciężyć swoje słabości, albowiem większość z nas nie mierzy się z takim problemem, jak bohater. A skoro on dał radę, to my też będziemy w stanie. Bardzo dużo głosów niezadowolenia pojawiło się jednak na zakończenie, które nieco odbiega od prawdy i pokazuje nam czystą wizję reżysera na przedstawienie tej opowieści. Być może to za dużo i zbyt dosadnie pokazane, ale koniec końców to była wizja Palkowskiego. Niezbyt odkrywcza, ale zdecydowanie świeża jak na nasze warunki. Koniec końców zakończenie i tak nie przysłoni nam niesamowitej opowieści, która jest w stanie obronić się sama.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Zainspirowany ofiarnym czynem Supermana Bruce Wayne odzyskał wiarę w ludzkość. Prosi swojego nowego sprzymierzeńca, Dianę Prince, o pomoc w pokonaniu jeszcze potężniejszego wroga. Nie tracąc czasu, Batman i Wonder Woman starają się znaleźć i przekonać do współpracy grupę metaludzi, która ma stanąć do walki z nowym zagrożeniem. Jednak mimo utworzenia jedynej w swoim rodzaju ligi superbohaterów, złożonej z Batmana, Wonder Woman, Aquamana, Cyborga i Flasha, może być już za późno na uratowanie planety przed atakiem katastroficznych rozmiarów.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA, Kanada, Wielka Brytania
reżyseria: Zac Snyder
scenariusz: Chris Terrio, Joss Whedon
czas: 2 godz.
muzyka: Danny Elfman
zdjęcia: Fabian Wagner
rok produkcji: 2017
budżet: 300 milionów $

ocena: 5,0/10














Zbieranina


To, że superbohaterowie są na topie, wiadomo nie od dziś. Obecnie wszystko praktycznie kręci się wokół nich. Gdzie by nie spojrzeć, tam ktoś w przebraniu ratuje świat. A to jeszcze nie koniec. Marvel już za niedługo zjednoczy się najprawdopodobniej po raz ostatni z okazji "Infinity War", a tymczasem jego konkurencja nie śpi. DC pod szyldem Warner Bros. wypuszcza do kin swoją wersję słynnych "Avengersów". Ponoć sukces tego filmu ma zaważyć nad losami całego uniwersum. Pozostaje pytanie, czy to dobrze, czy źle?

Produkcja jest bezpośrednią kontynuacją filmu "Batman v Superman" i w dużej mierze opowiada o pokłosiu wielkiej bitwy z Doomsday'em, a także poświęceniu, na jakie zdobył się Superman. Minione wydarzenia dały Batmanowi do myślenia i teraz postanawia znaleźć grupkę wyjątkowych ludzi, którzy tak jak on będą gotowi stanąć w obronie planety. Nie musi długo czekać, albowiem wróg pojawia się błyskawicznie. Teraz trzeba się tylko zjednoczyć, aby nie stawiać mu czoła w pojedynkę. DC nie ma ostatnio zbyt wiele szczęścia, jeśli chodzi o ekranizacje swoich komiksów. Po Nolanie dopiero Patty Jenkins i jej "Wonder Woman" była w stanie zyskać więcej niż ponadprzeciętną widownię i dużo lepsze recenzje krytyków. Reszcie niestety zawsze się obrywało. Jednakże żaden film nie miał tak trudnej drogi na ekran, jak recenzowana dzisiaj "Liga sprawiedliwości". Można by wręcz powiedzieć, że limit pecha wyczerpała. Już od początku patrzono na produkcję z przymrużeniem oka. Później były plotki o wątłej jakości obrazu, a następnie film opuścił sam reżyser ze względu na rodzinną tragedię, jaka go spotkała. Zastąpiono go Jossem Whedonem, który odpowiadał za dwie pierwsze części "Avengersów". Pan ten przerobił scenariusz, przemontował obraz, a także zorganizował kosztowne dokrętki (25 milionów $), które miały na celu dopełnić ubytki w obrazie. Wszystko po to, aby nie sięgnąć dna. W polityce Warnera da się dostrzec desperację i próbę zmiany na lepsze za wszelką cenę. Szkoda tylko, że sam film za tą ideą się nie opowiada. Mówcie co chcecie o "BvS", ale ja zdecydowanie wolę poprzednie dzieło Snydera (szczególnie w wersji Extended) niż taką strasznie nijaką papkę, jaką zaserwował nam teraz. Wcześniej widać było jego konsekwencję i zdecydowanie. Teraz wszystko jest dwojakie i nijakie. Fabuła obrazu naprzemiennie jest mroczna i pogodna, a zdarzenia ekranowe raz próbują nam zawiać grozą z kolei inne zaś pretensjonalnie sobie śmieszkują niczym u Marvela. Ta niekonsekwencja w stylu prowadzenia akcji, choć nie jest największym problemem filmu to i tak pozostawia nas w wielkiej konsternacji. Czujemy się nią przytłoczeni i zniesmaczeni, albowiem tak naprawdę na sam koniec ciężko jest nam dojść do wniosku, jaki film oglądaliśmy. U konkurencji przynajmniej od początku do końca wszystko jest jasne. Niemniej jednak fakt ten jest jeszcze do przebolenia. To, co boli nas bardziej to fabuła albo tak właściwie jej brak. Cała akcja obrazu kręci się właściwie wokół tego, że jest sobie jakiś tam zły gostek, który jest zły i chce przerobić sobie ziemię, aby przypominała jego dawny dom. Nie śmierdzi wam tu trochę "Człowiekiem ze stali", bo mi tak? Poza tym ten zły ktoś (czytaj Steppenwolf) nie ma żadnych racjonalnych motywów. Tak po prostu mu się zachciało rozwalić ziemię. Pomińmy jednak ten wątek, albowiem daleko na nim nie zajedziemy. Nasza uwaga powinna się skupić wokół głównej intrygi, która jest strasznie źle rozplanowana. Po pierwsze film rozpoczyna się w bardzo dziwnym momencie. Tak jakbyśmy mieli już jakieś zaplecze w postaci co najmniej kilku innych filmów. A nie tylko jednego. Później też nie jest kolorowo. Batman zbiera swoją ekipę, a Steppenwolf zbiera magiczne pudełka, aby dzięki ich mocy przerobić ziemię. Wszystko byłoby fajnie, gdyby to wszystko miało ręce i nogi. Wszystko dzieje się zatrważająco szybko. Twórcy serwują nam masę informacji, które przydałoby się podać przy okazji osobnych produkcji o każdym z członków ligi. Tracą na to sporo czasu, którego później brakuje na samą akcję, która w tym filmie strasznie kuleje. Wbrew temu, co napisałem wcześniej, film jest bardzo powściągliwy w ukazywaniu nam jakiejkolwiek rozróby. A kiedy już do niej dojdzie, to nawet nie ma na co patrzeć. Kuleje akcja, która nie potrafi znaleźć złotego środka, a także sam pomysł na potyczki bohaterów. Mają w sobie tyle widowiskowości co kot skaczący z dachu na ziemię. Oczywiście wszystko jest przesadnie duże i masywne, ale niestety wyzbyte jakichkolwiek emocji i napięcia, przez co ogląda się to jak prognozę pogody. Nie wspominając już o tym, że cały ten film to jest jedno wielkie wprowadzenie do prawdziwej ligi. Produkcja ta jest jednym wielkim wstępem, do czegoś, co ma nastąpić później. Nie widzimy ani pełnego potencjału bohaterów, ani opowieści, która tak jakby celowo ukazuje nam za mało. Jednakże, zamiast chcieć więcej, czujemy rozczarowanie i złość z takiego obrotu spraw. Po raz kolejny wychodzą na jaw braki w strukturze całej opowieści. Scenariusz próbuje upchać do opowieści, co się tylko da, przez co w pewnych momentach na ekranie mamy niezły miszmasz. Zdecydowanie przydałyby się nam wcześniej zaprezentowane solowe przygody reszty bohaterów. Zaoszczędzono by przynajmniej nasz czas i nerwy.

Co innego można powiedzieć o bohaterach, których mamy możliwość oglądać na ekranie. Ci, choć zdecydowanie lepiej radzą sobie niż fabuła, to niestety żadną rewelacją nie są. W ich działaniach da się dostrzec pewne motywy, ale niestety są one zbyt rozwinięte. Wszystko sprowadza się do tego, że świat potrzebuje więcej Supermanów (Henry Calvill), albo ludzi postępujących tak jak on. Będących wyznacznikiem pewnych wartości. Szkoda tylko, że reszta stara się usilnie być jak Superman. Podążając za jego ideami, gubią gdzieś swoją wyjątkowość, przez co prezentują się raczej mizernie. Stąd też to całe tworzenie "ligi" nie wychodzi im najlepiej. Nie pomaga również fakt, że każdy z bohaterów dostaje swoje własne scenki, zanim zobaczymy ich wszystkich razem na ekranie. Najgorsze jest to, że pomimo tego wszystkiego nasza liga, choć się jednoczy to niestety nie widać w niej ducha grupy. Bardziej pojedyncze jednostki, które wręcz na każdym kroku próbują pokazać nam, że reszta grupy nie istnieje. Aquaman (Jason Momoa) jest niczym hardrockowiec z dobrym sercem, Batman (Ben Affleck) to ponurak, który tym razem tylko snuje się po ekranie (aczkolwiek miał bardzo ciekawy wątek, który niestety porzucono), Wonder Woman (Gal Gadot)wszyscy dobrze znamy, Flash (Erza Miller) to prawdziwe uosobienie wszystkich zalet Marvela, a Cyborg (Ray Fisher) chyba sam nie wie, co w tym filmie robi. Zresztą można by to powiedzieć o wszystkich. Zamiast grupy mamy zbieraninę. W obsadzie znaleźli się również Amy Adams, Diane Lane, Connie Nielsen i Jeremy Irons. J.K. Simmons jako Gordon to istna porażka, albowiem równie dobrze mógłby się wcale nie pojawić. Jego całkowity czas ekranowy to może z dwie minuty? Albo nawet mniej. Jest jeszcze ten Steppenwolf, który jest zły, bo tak mu się przywidziało. Poza tym spece od efektów chyba też go nie za bardzo polubili, bo buźkę to mu okropną zrobili.

Od strony technicznej film radzi sobie nieźle, ale tylko w niektórych przypadkach. Efekty specjalne prezentują się raczej słabo (gdzie podziało się te 300 milionów?), zdjęcia mogą być, scenografie są raczej tandetne i stworzone bez wyobraźni, a klimat produkcji po prostu nie istnieje. Sprawdza się muzyka Danny'ego Elfmana (ciekawe motywy, ale za często wpada w masówkę), humor oraz pojedyncze sceny. Reszta raczej do zapomnienia.

Nie zabija się kury znoszącej złote jajka. Problem pojawia się jednak gdy nasza kura umrze śmiercią naturalną. Z taką sytuacją mamy tutaj miejsce. "Liga sprawiedliwości" okazała się niezdrową mieszanką, której niekonsekwencja, brak fabuły i zero sensu poskutkowało w marnym seansie. Niestety tak to jest, gdy zaczyna się budować uniwersum od końca. Poza tym nie bardzo łapię przekaz filmu, który ewidentnie nam pokazuje, że ta pseudo grupa nie miałaby szans, gdyby Superman nie pojawił się w trzecim akcie. Wszystko sprowadza się do tego, że pan "S" nie potrzebuje ligi. Wystarczy, że jest sam. To, po co w ogóle się jednoczyli?

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.