Snippet
Thor zostaje uwięziony po drugiej stronie wszechświata. Osłabiony i pozbawiony młota musi znaleźć sposób, by powrócić do Asgardu i stawić czoła bezwzględnej i wszechpotężnej Heli oraz powstrzymać Ragnarok – "zmierzch bogów", zagładę świata i całej asgardzkiej cywilizacji. Przedtem jednak musi stanąć do gladiatorskiego pojedynku na śmierć i życie z byłym sprzymierzeńcem i członkiem drużyny Avengers — niesamowitym Hulkiem!

gatunek: Fantasy, Przygodowy
produkcja: USA
reżyseria: Taika Waitiki
scenariusz: Craig Kyle, Christopher Yost, Eric Pearson
czas: 2 godz. 10 min.
muzyka: Mark Mothersbaugh
zdjęcia: Javier Aguirresarobe
rok produkcji: 2017
budżet: 180 milionów $

ocena: 6,9/10

















Mów mi Hela to mnie rozwesela


Ekranizacje komiksów Marvela przeszły długą drogę, a przecież to jeszcze nie koniec ich panowania. Wszyscy czekamy na "Infinity War" i nie możemy się doczekać, jak skończy się cała ta seria. Z perspektywy czasu początki budowania uniwersum są bardzo intrygujące, albowiem prezentują sobą dużą różnorodność, której obecnie Marvelowi brakuje. Najlepszym przykładem jest trylogia przygód Thora, która rewelacyjnie obrazuje, jak ewoluowała cała seria od pierwszego "Thora" aż po najnowszą odsłonę, czyli "Ragnarok".

Thor wraca do Asgardu, by powstrzymać wszechpotężną Helę oraz zapobiec Ragnarokowi. W tym celu zbiera "ekipę", aby wspólnymi siłami ocalić jego krainę przed zagładą. Na samym wstępie muszę przyznać, że seans ten nie był przeze mnie jakoś specjalnie wyczekiwany. Odnoszę wrażenie, że powoli, ale systematycznie zaczyna mnie nudzić kino superbohaterskie, albowiem od jakiegoś czasu nie serwuje nam niczego nowego. Oczywiście fakt ten nie oznacza, że produkcje te są złe. Marvel, już od jakiegoś czasu trzyma bardzo stabilny, ale zbyt asekurancki poziom co czyni jego produkcje po prostu kolejnymi filmami spod tego samego znaku. Istnieją wyjątki, ale bardzo rzadko. "Thor: Ragnarok" jest kolejnym przedstawicielem grupy filmów tak zwanych "standardy Marvela". Na czym to polega? Otóż sprawa rozchodzi się o to, że w najnowszej odsłonie przygód boga piorunów zobaczymy te same chwyty, jakie mieliśmy już okazję dostrzec w kilku poprzednich ekranizacjach jak na przykład "Doktor Strange". Są to sprawdzone i skuteczne zagrania, które za każdym razem prezentują się świetnie. Niestety martwi mnie ich powtarzalność oraz to, że nie dostaniemy już żadnego filmu, który będzie wyglądać nieco inaczej. To strasznie wkurzające, że po raz kolejny dostajemy ten sam schemat fabularny, ten sam zestaw "niespodziewanych" zwrotów akcji, oraz tę samą paletę sztandarowych Marvelowskich żartów. Innymi słowy, jest to kolejny film Marvela zrobiony w myśl tej samej i lubianej przez studio maniery. Właśnie przez to film Taika Waitiki pomimo całkiem ciekawej i angażującej fabuły smakuje jak odgrzewany kotlet, którego nikt tak naprawdę nie chce zjeść, ale z przymusu musi. Bardzo to przykre, że szefowie studia boją się odrobinę poeksperymentować i nieco urozmaicić ich produkcje kinowe w coś całkiem nowego i świeżego. Żeby było inaczej i ciekawiej. Żeby można było jakoś odróżnić poszczególne obrazy z całego uniwersum. Niestety tego od nowego "Thora" nie dostaniemy. To, co nam zaoferuje to bardzo lekka, przyjazna dla oka opowieść, która jest płynna, całkiem ciekawa i wciągająca. Bez większych rewelacji, ale też bez jakiś specjalnych zawodów. Po prostu historia, którą się przyjemnie ogląda i którą równie przyjemnie się zapomina. Tak jakby to była kolejna opowieść do odhaczenia przed "Infinity War". Niby ważna, ale koniec końców tak naprawdę obyłoby się i bez niej. Niestety, ale taka jest prawda. Fabuła pomimo bycia przyjazną i wciągającą historyjką nie gwarantuje nam nic innego jak po prostu, kolejne przygody Thora, kolejne knowania Lokiego oraz kolejne złote myśli Odyna. Czyli to, co już było. W tej kontynuacji nie widzę żadnego większego sensu oprócz pokazania nam nowej przygody, która niespecjalnie ma na celu cokolwiek znaczyć. A przecież nie tak powinno to wyglądać. Wszyscy pamiętamy przecież jego nieustanną przemianę. Tym razem jednak właśnie jej nam brakuje. Przyglądając się historii Thora na dużym ekranie, możemy śmiało powiedzieć, że jest to świetny przykład do zobrazowania obecnie zbudowanego już uniwersum. Zaczynając od bardzo autorskiej wizji Branagha, poprzez wypośrodkowaną produkcję Taylora, aż po sztandarową produkcję Waitiki, powielająca sprawdzone schematy. Na serii tej widać jak zatraca się oryginalność i inność na rzecz powszechnie kojarzonej standaryzacji. I choć poprzednie ekranizacje "Thora" nie są najlepsze, to jednak nie da się im odmówić pewnego rodzaju indywidualności, której "Ragnarok" po prostu nie ma. Przykre to, ale niestety prawdziwe. Nie zmienia to jednak faktu, że seans całkiem nieźle się sprawdza jako film akcji oraz superbohaterski blockbuster.

Od strony aktorskiej również jest dobrze, ale bez większych rewelacji. Aktorzy wiedzą, czego oczekują od nich widzowie i właśnie to im serwują. Specjalnie się przy tym nie wysilają. Mamy ewidentny przykład taśmociągowego aktorstwa. Kiedy fabuła nie serwuje drastycznych zmian w psychice bohaterów, włączają autopilota i jadą dalej. Zasadzie tej udaje się czasem wyrwać Chris'owi Hemswortowi oraz Marku Ruffalo, którzy bronią się od strony komediowej. Tom Hiddlestone niestety nie miał już tyle szczęścia, przez co jego rola jest rewelacyjnym przykładem na to, jak z najciekawszego bohatera uniwersum zrobić kompletnie nijaką postać. Reszta to po prostu ciekawe tło, w którego skład wchodzą: Idris Elba, Jeff Goldblum, Tessa Thompson i Karl Urban. Cate Blanchette natomiast rewelacyjnie wygląda, ale jako antagonista prezentuje się raczej mizernie.

Technicznie film wymiata ze względu na efekty specjalne i zdjęcia, ale także kostiumy oraz scenografie. Muzyka również prezentuje się całkiem nieźle. Najlepiej jednak wypada klimat obrazu, który próbuje się wkupić w neonowe lata 80. Jest jedyną nową i świeżą rzeczą w produkcji, która nie jest odwzorowaniem jakiegoś schematu. Niestety nie podobało mi się nadużycie piosenki Led Zepplina, a także użycie zbyt dużej dawki humoru, przez co film sporo traci.

"Thor: Ragnarok" jest kontynuacją, jakiej się spodziewałem. Przyjemna dla oka historia, całkiem wciągająca fabuła, ale za dużo Marvelowskich schematów i za dużo humoru. Koniec końców otrzymujemy fajny film, który równie fajnie się ogląda i o którym równie fajnie się zapomina. Nic nadzwyczajnego. Po prostu porządne zrobione kino. Tyle.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Szef elitarnej ekipy detektywów prowadzi skomplikowane śledztwo. Wraz z nadejściem zimy ginie kolejna osoba. Detektyw boi się, że do miasta powrócił seryjny morderca. Z pomocą znakomitej rekrutki zaczyna łączyć stare sprawy kryminalne z nowymi brutalnymi zdarzeniami. Wie, że musi rozwiązać zagadkę, zanim spadnie kolejny pierwszy śnieg.

gatunek: Dramat, Kryminał
produkcja: Szwecja, USA, Wielka Brytania
reżyseria: Tomas Alfredson
scenariusz: Søren Sveistrup, Hossein Amini, Peter Straughan
czas: 1 godz. 59 min.
muzyka: Marco Beltrami
zdjęcia: Dion Beebe
rok produkcji: 2017
budżet: 35 milionów $

ocena: 3,0/10
















Czy ulepimy dziś bałwana?


Jo Nesbø to jeden z najpopularniejszych i najchętniej czytanych pisarzy kryminałów. Jego powieści już dawno zostały uznane za wybitnie dobre, a w szczególności wielotomowy cykl przygód komisarza policji z Osol Harry'ego Hole'a, którego początki sięgają 1997 roku. To całkiem spory szmat czasu. Do tej pory powstało już jedenaście tomów, a kolejne z pewnością są w przygotowaniu. Jednakże mimo tak znanego autora, jak i światowego sukcesu jego powieści dopiero teraz mamy okazję zobaczyć słynnego detektywa na kinowym ekranie. Czy opłacało się czekać na ekranizację tyle czasu?

Harry Hole, choć jest wyśmienitym detektywem, to niestety jest również wrakiem człowieka. Nie radzi sobie z normalnym życiem, przez co nadużywa alkoholu. Jedynym ratunkiem jest dla niego nowe śledztwo, które wyrwie go z letargu. Jak na zawołanie pojawia się nowa sprawa, która powoli wciąga naszego detektywa. Wkrótce rozpocznie się walka z czasem, kiedy ofiary tajemniczego mordercy zaczną się zwiększać w zaskakującym tepie. Czy bohaterowi uda się przechytrzyć złoczyńcę skoro do tej pory ten zawsze wyprzedzał go o kilka kroków? "Pierwszy śnieg" to siódmy tom w cyklu przygód detektywa. Jednakże to właśnie tę powieść twórcy postanowili zekranizować najpierw. Czemu? Nie mam pojęcia. Najprawdopodobniej komuś po prostu najbardziej się spodobała i postanowił od niej rozpocząć. Przyznam, że całkiem dziwnie rozpoczyna budowę swojego uniwersum, ale co tam. Koniec końców wszystko da się zrobić, jeśli posłuży się odpowiednimi narzędziami. Mamy Thomasa Alfredsona, reżysera świetnego "Szpiega", trójkę scenarzystów, Hollywodzki budżet i gwiazdorską obsadę. Czyli jak to mówią przepis na sukces. Do tego później doszły klimatyczne i rewelacyjnie zmontowane zwiastuny, które tylko wzmocniły nasz apetyt na produkcję. Tym bardziej ciężko jest przyjąć do wiadomości fakt, że produkcja jest strasznie słaba. Niestety, ale Jo Nesbø miał rację, mówiąc kiedyś w jednym z wywiadów, że ten film się nie uda, czego przykładem jest tragiczny seans ekranizacji jego (zakładam, że świetnej) powieści. Z początku ciężko dostrzec, że coś może być z produkcją nie tak. Zaczyna się tajemniczo i niejednoznacznie. Potrafi nas zaintrygować, dzięki czemu początek jest całkiem zjadliwy. Niestety im dalej w las, tym gorzej. Powoli, ale zaskakująco systematycznie film zaczyna tracić i staje się coraz bardziej nieracjonalny, rozciągnięty do granic możliwości i nudny. A więc, zamiast ekscytować się pogonią za mordercą, my sami zamieniamy się powoli w morderców, którzy chętnie zadźgaliby twórców tego obrazu. Wszystko przez fabułę, która jest niemiłosiernie długa i nudna, przez co seans wydaje się wręcz niekończącą się opowieścią, która na każdym kroku daje nam do zrozumienia, że lepiej już nie będzie. Historia, choć z początku miała szansę nas zaintrygować, niestety koniec końców przyprawia nas o senność. Słowo daję, mało co nie zasnąłem na tym seansie. Oczy to mi się tak kleiły, że z trudem dotrwałem do napisów końcowych, które były niczym wybawienie. To zaskakujące, że rasowy thriller Nesbø, twórcom produkcji udało się przerobić na tak nijaką i bezsensowną papkę, która poraża swoją wtórnością i straszną szablonowością. A wydawać by się mogło, że mając taką historię, wręcz nie sposób ją zepsuć. Nic bardziej mylnego. Największym problemem filmu Alferdsona jest właśnie opowieść, która nie jest w stanie nas zaintrygować w żaden sposób. Już sama jej szablonowa konstrukcja pozostawia wiele do życzenia, a co dopiero ciekawa, ale nieumiejętnie ukazana treść. Na łzy się aż człowiekowi zbiera, kiedy widzi, że zmarnowano opowieść z takim potencjałem. Pierwszoplanowa intryga naprawdę miała szansę zapisać się w naszej pamięci przez swoją mroczność, złożoność oraz tajemniczość. Niestety, zapamiętamy ją jako przeraźliwie nudną, strasznie przewidywalną i kompletnie nieangażującą opowieść, która praktycznie już nie mogła być gorsza. Nie zapominając również o licznych dziurach, nieścisłościach oraz uproszczeniach, jakie w niej zastosowano. Tutaj nawet każdy zwrot akcji jest niczym przewracanie naleśnika na patelni na drugą stronę. Bez napięcia, bez zaskoczeń oraz bez polotu. Kolejna mechaniczna czynność niczym z taśmociągu. Jednakże jak już się idzie na dno to z hukiem, a więc zepsujmy nawet wątki poboczne. Uczyńmy z nich mało ciekawe i niejasne zapchaj dziury, które nie mają ani większego znaczenia, ani zbyt wielkiego sensu istnienia. Po prostu są i jakoś w tej opowieści funkcjonują. Nie pytajcie mnie, czy jest w nich jakiś ukryty zamysł, bo nie mam bladego pojęcia. O ile wątek rodziny głównego bohatera jeszcze da się zrozumieć, jak i historię postaci Katerine to niestety cała reszta jest jedną wielką katastrofą. Nie wiadomo czemu w opowieści się te wątki w ogóle znalazły ani jaki jest ich cel, albowiem twórcom ewidentnie nie udało się tego wyjaśnić. Ponadto angażowane słynnych aktów do tak niewielkich i nic nieznaczących ról to czysta kpina. Koniec końców opowieść jest strasznie nierówna, niespójna oraz mało przekonująca. Wykłada się nawet na najprostszych zabiegach, przez co zaprzepaszcza szansę na świetną opowieść, jaką zapowiadały zwiastuny. Jest naprawdę bardzo źle.

Od strony aktorskiej jest zdecydowanie lepiej. Przede wszystkim bohaterowie są w mniejszym lub większym stopniu nakreśleni, przez co nie wypadają niczym papierowe wycinanki. Niestety zasada ta tyczy się jedynie części z nich. Większość to po prostu tło, które nic nie wnosi, ani nie posiada żadnej znaczącej wartości. Ci bohaterowie po prostu w filmie są i tyle. Ich obecność jest bezsensowna i trudna do wyjaśnienia, ale są. Najlepszym tego przykładem jest J.K. Simmons, którego sylwetka jest tak tajemnicza, że chyba sami twórcy obrazu nie wiedzą, jaką w filmie tak naprawdę ma rolę. Znacznie lepiej jest z Rebeccą Ferguson, której obecność jest uzasadniona. Tak właściwie to ona jest po części elementem napędowym całej produkcji, ale niestety reżyser zmniejszył wartość tej bohaterki, przez co na ekranie prezentuje się mało intrygująco i ciężko nam jest się przejmować jej losem. Mówiąc szczerzej mamy ją gdzieś. Zresztą to tyczy się raczej każdej z postaci. Nawet Harry'ego Hole'a granego przez Michaela Fassbendera. Hole zdecydowanie nie jest typem bohatera, którego lubi się od pierwszego spotkania. Niestety wraz z ostatnim kadrem ja nadal nie jestem pewien czy go przez ten cały czas trwania obrazu choć trochę polubiłem. Jest to z pewnością ciekawa, niejednoznaczna, poturbowana przez los i posiadające liczne problemy osoba, która niestety nie jest w stanie dać się lubić. Twórcy ewidentnie zawalili, jeśli chodzi o wytworzenie więzi między widzami a swoimi bohaterami. Odbiorca powinien przejąć się ich losem lub dostatecznie się nim zaciekawić, aby obchodziło go przynajmniej to, co się z nimi stanie. Tutaj tego niestety nie doświadczymy. W obsadzie ponadto znaleźli się: Charlotte Gainsburg, Jonas Karlsson, Michael Yates, Ronan Vibert, Val Kilmer, a także Toby Jones. Wow. Taka gwiazdorska obsada, a tak niepotrzebna. Straszne to marnotrawstwo.

Technicznie film sprawuje się najlepiej ze wszystkich pozostałych elementów, ale niestety nie wszystko działa tak jak trzeba. Na pierwszy rzut oka wyróżniają się świetnie zdjęcia, surowe i mroźne krajobrazy, a także ciekawa i nieszablonowa muzyka Marco Beltrami'ego. Niestety kuleje dramaturgia i napięcie. Nie to jest jednak najgorsze. Serce się kraje, kiedy klimat produkcji okazuje się tak strasznie nijaki. Skandynawskie kryminały zawsze mają swój niepowtarzalny i unikatowy styl. Nie do podrobienia wręcz. Niestety w filmie tego nie doświadczymy, albowiem go najzwyczajniej w świecie brakuje. Nie czuć tego mrozu, mroku, tajemniczości, a nawet brutalności. Natomiast da się dostrzec typowo Hollywoodzką nijakość.

"Pierwszy śnieg" to film, który miał wszystko. Rewelacyjnych twórców, gwiazdorską obsadę, Hollywoodzki budżet, a także solidne fundamenty w postaci bestsellerowej powieści. Niestety Jo Nesbo miał rację, nie wierząc w sukces produkcji, czego teraz jesteśmy świadkami. Nudna, przydługawa, pełna dziur i niejasności fabuła, której brakuje logiki, a także polotu. Obsada niby na plus, ale zaś postacie kuleją. Strona techniczna niby najlepsza, ale zaś brakuje napięcia, dramaturgii no i tego specyficznego klimatu. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze zakończenie, które jest tak nieemocjonujące, tak proste i poniekąd tak głupie, że aż ciężko w to uwierzyć. Słabo, oj słabo...

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Jest rok 1994. Po tym, jak w Kigali zestrzelono samolot prezydenta Rwandy, trwają rozruchy między plemionami Tutsi i Hutu. W ciągu trwających 100 dni czystek z rąk ekstremistów ginie około miliona ludzi. Świadkiem tych wydarzeń jest Anna – polska ornitolog, która przyjechała do Afryki, aby prowadzić badania nad spadkiem populacji sępów w Rwandzie. Gdy zaczyna się ludobójstwo, Polka ratuje przed śmiercią młodą dziewczynę z plemienia Tutsi – Claudine. Anna umożliwia ocalonej ucieczkę do Polski. Po przylocie do kraju kobiety próbują otrząsnąć się z koszmarnych przeżyć, ale nie są w stanie wpisać się w rutynę codziennego życia. Pewnego dnia, po upływie kilku lat, Klarysa decyduje się na powrót do ojczyzny. Anna postanawia wyruszyć wraz z przyjaciółką w tę niezwykle emocjonalną podróż do samego serca Afryki.

gatunek: Dramat społeczny
produkcja: Polska
reżyseria: Joanna Kos-Krauze, Krzysztof Krauze
scenariusz: Joanna Kos-Krauze, Krzysztof Krauze
czas: 1 godz. 53 min.
muzyka: Paweł Szymański
zdjęcia: Krzysztof Ptak, Wojciech Staroń, Józefina Gocman
rok produkcji: 2016
budżet: 5,6 miliona $

ocena: 6,6/10












Odgłosy przeszłości


Nigdy nie wiadomo co przyniesie nam życie ani jak bardzo może się zmienić w wyniku pojedynczego zdarzenia. Takim zdarzeniem mogą być na przykład represje w naszym rodzimym kraju, które prowadzą do tego, że jedyną formą ratunku jest ucieczka. Twoja rodzina zginęła. Jesteś sam/a w całkiem nowym kraju i nie masz zbyt wielu osób, na których możesz polegać. To właśnie rzeczywistość, w jakiej znalazła się Claudine, jedna z bohaterek film "Ptaki śpiewają w Kigali".

Produkcja skupia się na pokłosiu wydarzeń w Rwandzie z 1994 roku, kiedy to miały miejsce zamieszki pomiędzy plenieniami Tutsi i Hutu. Claudine udało się uciec z kraju za pomocą Anny – polskiej ornitolog badającej tam spadek populacji sępów. Obydwie doświadczyły masakry i udało im się jej uniknąć. Teraz mierzą się minionymi wydarzeniami, które wciąż trudno im zapomnieć. Na pierwszym planie twórcy prezentują nam dwie, na pierwszy rzut oka całkiem odmienne osoby, które koniec końców są bardzo podobne. Ich życie tak jakby w pewnym momencie się zatrzymało i nie jest w stanie ruszyć do przodu nawet o krok. Na ich drodze pojawiła się ściana, która uniemożliwia im zobaczenie tego, co czeka je za nią. A ściany tej zburzyć się nie da. Można jedynie nauczyć się parzyć przez nią, aby w końcu być w stanie ruszyć do przodu pomimo tak traumatycznego przeżycia. Twórcy oczywiście skupiają się na naszych bohaterkach. Nie interesują ich sceny ludobójstwa ani inne ofiary. Ich uwaga od początku do końca skupiona jest na Claudine i Annie, które próbują uporać się z przeszłością. Nie idzie im to najłatwiej i reżyserzy nie boją się tego pokazać. Ukazują nam, jak bardzo trudny jest to temat oraz jak ciężko jest dojść do siebie po tak traumatycznych przeżyciach. Film opowiada o emocjach, jakie targają bohaterkami i pokazują, że ich życie już nigdy nie będzie wyglądać tak jak dawniej. To, co zobaczyły, już na zawsze z nimi zostanie. Niczym plama, której się nie da uprać. Po prostu trzeba się z nią pogodzić i ruszyć naprzód. Jednakże jak pokazują nam twórcy, właśnie ten etap jest dla naszych bohaterek niemalże niewykonalnym zadaniem. Pozostawia na skraju przepaści i daje możliwości normalnie funkcjonować. I choć świetnie idzie im maskowanie swoich uczuć same dobrze wiedzą, że nie uda im się pozbyć tej traumy ot, tak. Jednym pstryknięciem palców. Muszą się z tym pogodzić. Niestety droga przed nimi długa, o czym świadczy czas, w jakim dzieje się produkcja. Niestety na ekranie nie doświadczymy tego przemijania, albowiem wszystko zostało strasznie skrócone i efekt tego jest taki, że nie wiadomo co się stało z tymi wszystkimi latami. Zniknęły, a my nawet nie wiemy, kiedy i jak? To jeden z poważniejszych problemów tego filmu, który często zbyt dużo czasu poświęca prostym czynnościom, aby później przyśpieszyć tam, gdzie tego czasu rzeczywiście brakuje. Stąd też produkcja jest nieco rozchwiana emocjonalnie, albowiem w trakcie trwania gubi spore fragmenty opowieści często na rzecz niepotrzebnych i nic niewnoszących do obrazu scen, które zajmują czas ekranowy. Wprowadza to do niego również odrobinę chaosu, który wadzi szczególnie pod koniec, albowiem nie daje nam pełnej satysfakcji z powodu braku sporego fragmentu materiału. Rozumiem, na czym polegała idea twórców, ale niestety zabrakło tego łącznika, który wszystko by tak zgrabnie "skleił". Przez to również niekiedy obraz może się nam dłużyć i nieco nas nużyć. Jest to wynikiem tych pojedynczych scen, które gubią się w wizji artystów z powodu braku ciągłości akcji, która lubi sobie raz za czasu skoczyć z jednego miejsca na drugie. To samo tyczy się ciszy, którą twórcy uwielbiają i niekiedy aż za często eksponują. Niemniej jednak są w stanie wydobyć ze swoich bohaterek całą paletę emocji, dzięki czemu film nie staje w miejscu i ożywa dzięki ich obecności. Gdyby nie one można by pomyśleć, że to po prostu puste obrazki. Kamery skupiające się na pojedynczych przedmiotach czy postaciach. Bez większego znaczenia. Na szczęście dzięki bohaterkom ten film ożywa i pokazuje nam walkę z traumą, która je spotkała. Całość jest całkiem płynna i w miarę przejrzysta. Gorzej już z ciągłością akcji czy płynnością fabuły, ale koniec końców jest naprawdę nieźle.

Strona aktorska prezentuje się na wysokim poziomie, a to wszystko dzięki kreacjom dwóch aktorek, czyli świetnej Jowity Budnik oraz równie dobrej Eliane Umuhire. To ich bohaterki są w centrum uwagi i to one skupiają na sobie naszą uwagę. Ich problemy, demony oraz emocje, jakie nimi targają. Obraz praktycznie należy wyłącznie do nich. Reszta aktorów pojawiających się na ekranie to tylko pewnego rodzaju tło. Warto również zwrócić uwagę na relację między naszymi postaciami, która jest niesłychanie skomplikowana, napięta i nieoczywista. W tej opowieści zresztą wszystko jest trudne i niejednoznaczne. Obraz dopełniają również bardzo dobre zdjęcia, przepiękne krajobrazy oraz ciężki i duszny klimat. Muzykę natomiast zastępują pojedyncze brzmienia bądź dźwięki ptaków i sawanny niczym odgłosy z przeszłości.

"Ptaki śpiewają w Kigali" poruszają bardzo ważny i zaskakująco aktualny temat. Albowiem nie tylko traktują o ludobójstwie, ale opowiadają również o emigrantach oraz uchodźcach, którzy uciekają z własnego kraju, aby ratować życie. Jednakże twórcy bardziej wolą się koncentrować na bohaterkach oraz ich relacjach, dzięki czemu film zyskuje na wiarygodności i naturalności. Niestety nie zawsze potrafi nas zaintrygować. Lubi raz za czasu skoczyć sobie z jednego wątku do drugiego, pomijając przy tym spory obszar pomiędzy nimi oraz przesadnie skupiać się na czymś, co nie do końca jest tak ważne dla sensownego wydźwięku całej opowieści. Niemniej jednak produkcja Joannny i Krzysztofa Kos-Krauze to wciąż poruszająca opowieść o emocjach, pokonywaniu barier oraz zaczynaniu życia od nowa.


Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

"Maudie" to wzruszająca opowieść oparta na życiu malarki Maud Lewis, dziś uważanej za jedną z najważniejszych kanadyjskich artystek. Niesamowita historia o romansie pomiędzy samotnikiem, a kruchą, ale pełną energii kobietą, która pragnie niezależności, by móc z wielką pasją malować swoje wyjątkowe obrazy.

gatunek: Dramat, Romans
produkcja: Irlandia, Kanada
reżyseria: Aisling Walsh
scenariusz: Sherry White
czas: 1 godz. 55 min.
muzyka: Michael Timmins
zdjęcia: Guy Godfree
rok produkcji: 2016
budżet: 5,6 miliona $

ocena: 8,5/10

















Niezwykłość w codzienności


Nasze życie dla ziemi to niemalże nic nieznaczący czas, który jest znacznie krótszy, niż moglibyśmy przypuszczać. A przynajmniej tak nam się wydaje. Albowiem wbrew pozorom nasze nudne, stereotypowe i wyzbyte ekstremalnych przeżyć życie może mieć na kogoś pozytywny wpływ. Nie trzeba być osobą niezwykłą, aby zapisać się na kartach historii. Wystarczy swoją niezwykłość zamknąć w codzienności i okaże się, że takim sposobem możemy przekazać przepis na szczęście. Tak właśnie stało się z życiem słynnej kanadyjskiej artystki ludowej Maud Lewis.

Maud to schorowana osoba, która nieustannie żyje pod opieką swojej ciotki. Zmęczona jednak rygorem i brakiem swobody zatrudnia się jako sprzątaczka u niejakiego Everetta znanego z wybuchowego temperamentu. Ich początkowa relacja jest trudna i bardzo burzliwa. W wolnym czasie Maud maluje obrazy. Wszystko się zmienia, kiedy pewna młoda kobieta z Nowego Jorku dostrzega jej prace. Od tego momentu już nic nie będzie takie samo. Na samym wstępie muszę powiedzieć, że bardzo cieszę się, że powstał film o tej kanadyjskiej artystce. Jej historia jest niezwykła, dlatego jak najwięcej osób powinno ją zobaczyć i dostrzec, że szczęście można znaleźć na każdym kroku i w każdej najmniejszej rzeczy. To w pewny stopniu film ku pokrzepieniu serc bądź też naładowany masą pozytywnej energii. Wiem, że ciężko w to uwierzyć, ale opowieść ta dosłownie unosi nas na duchu i pozwala nam ponownie przemyśleć nie tylko nasze priorytety, ale także zastanowić się nad naszym życiem i tego, czego od niego oczekujemy. Warto mierzyć wysoko, ale nie należy zapominać również, że nie tylko kariera jest najważniejsza. W przypadku Maud sytuacja jest całkiem odwrotna. Artystka poszukiwała wolności i swobody, a także pragnęła udowodnić wszystkim, że będąc w mniejszym lub większym stopniu kaleką, jest w stanie sama o siebie zadbać i nie potrzebuje stałej opieki. Oczywiście nie zawsze wszystko szło po jej myśli, co nie zmienia faktu, że osiągnęła swój cel i dodatkowo zapisała się na kartach historii. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że nie było to w jej zamiarze, a nawet, wtedy gdy była już rozpoznawalną ikoną dalej pozostała szczera w swojej skromności. Produkcja bardzo ciekawie się rozpoczyna i bardzo szybko wprowadza nas do filmowej opowieści. Potrafi nas zaintrygować już na samym wstępie, przez co niesłychanie łatwo jest nam zaangażować się w dalszą akcję obrazu. Fabuła jest bardzo intrygująca i niesamowicie wciągająca. To zaskakujące, że twórcy byli w stanie tak nas zaciekawić losem pojedynczej osoby, której życie na pierwszy rzut oka wydaje się niezbyt porywające. W tym jednak tkwi siła produkcji, która w 100% koncentruje się na bohaterach i ich przeżyciach. Jednakże ich wspólne życie w żadnym stopniu nie jest niezwykłe, jeśli będziemy myśleć w narzucanych przez społeczeństwo kategoriach. Dla nich każdy dzień był na swój sposób niespotykany i nowy. Każda wspólna rozmowa przeradzała się w coraz to inną i bardziej złożoną konwersację, aż w końcu ich znajomość przeszła na całkiem nowy poziom. Jako widzowie jesteśmy świadkami ich wspólnej drogi, a także nieustannie budowanej relacji, która wydawać by się mogło, od samego początku była skazana na porażkę. Jednakże tak się złożyło, że tej dwójce udało się naleźć wspólny język i koniec końców rozumieć się niemalże bezgranicznie. Jednakże nie jest to historia, która od samego początku do końca jest ukazana w ciepłych barwach i z pozytywnym nastawieniem. W życiu tej dwójki, a w szczególności Maud było również dużo cierpienia nie tylko spowodowanego częściowym kalectwem bohaterki. Na sam przód wysuwa nam się wątek rodziny głównej postaci, która zamiast ją wesprzeć, wolała o niej zapomnieć i usunąć z jej drogi wszelkie potencjalne "niedogodności". Oczywiście w domyśle działając na jej korzyść, przysporzyli jej jeszcze więcej cierpienia. W tym przypadku rodzina nawet na zdjęciu jest ciężarem. Jednakże pomimo tych wszystkich przeciwności losu nasza bohaterka znalazła szczęście i pokazała reszcie, że jest warta więcej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Radość nie tylko dawało jej malowanie, ale również przebywanie z Everettem, który po pewnym czasie również odwzajemniał je uczucie. Niezwykła historia opowiedziana w skromny sposób niczym w myśl kina niezależnego. Jest ciekawie, płynnie i wzruszająco.

Na takie same zachwyty zasługuje aktorstwo, które jest wprost wybitne. A wszystko to dzięki głównej parze aktorskiej, która w fenomenalny sposób portretuje parę wyrzutków. W ich rolach nie ma ani przesadnej ekspresji, ani próby wyśrubowania Oscarowych kreacji na siłę. Aktorzy skupiają się po prostu na swoich postaciach i starają się je przedstawić, jak najlepiej potrafią, pozostając przy tym w 100% skupionym na swoim zadaniu. Dzięki temu udaje im się nakreślić fenomenalne kreacje aktorskie, które na długo zostaną w naszej pamięci. To, co nas w nich poraża to niewymuszona naturalność oraz wybitny kunszt aktorski pozwalający im oddać każdą, nawet najmniejszą z dostrzegalnych emocji. W roli Maudie mamy wybitną Sally Hawkins, której ekspresja twarzy, a także całego ciała zachwycają w praktycznie każdej scenie. To jest wręcz pewna nominacja do Oscara jak już nie nawet statuetka w rękach aktorki. Podobnie jest z Ethanem Hawke, który w roli Everetta dostarcza nam jedną z najlepszych kreacji od ostatnich kilku lat. Zachwyca szczerością oraz naturalnością swojej postaci. Tutaj również można śmiało przewidywać nominację. W pozostałych rolach mamy: Kari Matchett, Gabrielle Rose, Zachary Benneta i Billy'ego MacLellana.

Od strony technicznej produkcja również zachwyca. Przede wszystkim są to świetne zdjęcia, przepiękne i surowe krajobrazy, scenografia, a także muzyka. Na pierwszy plan wysuwa się również specyficzny klimat obrazu oraz odrobina dramatu pomieszanego z komedią.

Twórcy filmu "Maudie" odwalili kawał dobrej roboty. W niesamowicie lekki, przystępny, ciekawy i zaskakująco wciągający sposób byli w stanie opowiedzieć nam niezwykłą opowieść o nietuzinkowej parze. Udało im się uniknąć uproszczeń oraz klisz, dzięki czemu całość jest niesłychanie oryginalna i świeża. Całość dopełnia fenomenalne aktorstwo i świetna strona wizualna. Produkcja ta również pokazuje nam, jak należy czerpać radość z codzienności oraz we wszystkim doszukiwać się pozytywów. W bardzo ciekawy sposób przedstawia nam również sylwetki bohaterów oraz ich wspólne relacje. Mamy odrobinę dramatu, romansu, a także pokrzepiającego serce materiału. Wszystko to świetnie się ze sobą komponuje, dając nam niesłychanie kompletny obraz, który wzrusza nas nie tylko historią, ale także pozytywną energią, jaka bije od głównej bohaterki. Seans zdecydowanie godny polecenia.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

27 lipca 1890 r. szczupła postać idzie po zmierzchu chwiejnym krokiem senną ulicą francuskiego miasteczka Auvers. Mężczyzna nie ma nic przy sobie; dłonie przyciska do świeżej rany postrzałowej, z której sączy się krew. To Vincent van Gogh – wówczas mało jeszcze znany artysta, dziś uznawany za jednego z największych malarzy na świecie. O jego tragicznej śmierci wiadomo od dawna, jednak nadal nie jest jasne, jak i dlaczego doszło do śmiertelnego postrzału. "Twój Vincent" opowiada właśnie tę historię, odkrywa okoliczności tajemniczej śmierci artysty. Czy na pewno popełnił samobójstwo? Co się wydarzyło przez 6 tygodni od ostatniego listu van Gogha, w którym pisał, że czuje się dobrze i jest zupełnie spokojny?

gatunek: Animacja, Dramat, Kryminał
produkcja: Polska, Wielka Brytania
reżyseria: Dorota Kobiela, Hugh Welchman
scenariusz: Hugh Welchman, Dorota Kobiela, Jacek Dehnel
czas: 1 godz. 35 min.
muzyka: Clint Mansell
zdjęcia: Tristan Oliver, Łukasz Żal
rok produkcji: 2017
budżet: 5,5 miliona $

ocena: 8,5/10














Z miłości do Vincenta


Vincent Van Gogh to nie tylko jeden z najsłynniejszych malarzy na całym świecie, ale to także jedna z najciekawszych sylwetek malarskiego otoczenia minionych dekad. Jego obrazy zachwycają i trafiają do miliona ludzi, a mimo tego jego życie nadal pozostaje w mniejszym lub większym stopniu dla nas zagadką. Szczególnie tajemnicze i trudne do wyjaśnienia są okoliczności śmierci artysty. Wielokrotnie próbowano już sportretować burzliwe losy malarza, ale chyba nikt nie zrobił tego z tak wielkim hołdem dla artysty, jak Dorota Kobiela, reżyserka filmu "Twój Vincent".

Produkcja skupia się na ostatnich dniach życia słynnego malarza i próbuje nam pokazać, jak doszło do jego tragicznej śmierci. Z jednej strony banalnie proste, a z drugiej świetnie rozegrana opowieść. Pomysł na produkcję zakiełkował w głowie reżyserki już ponad dziesięć lat temu. Z początku miała to być animacja krótkometrażowa, a wszystkie kadry byłyby efektem pracy samej artystki. Jednakże, kiedy Hugh Welchman dostrzegł w pomyśle Kobiely potencjał, zasugerował pełen metraż. Choć początki projektu nie były łatwe i ciężko było do niego przekonać producentów, koniec końców mamy teraz możliwość oglądać na ekranach naszych kin wspaniałą i jedyną w swoim rodzaju animację powstałą w całości z namalowanych przez grupę ponad stu osób obrazów. Jest to przedsięwzięcie na skalę światową, które zdecydowanie nie może umknąć Oscarowej komisji. Takiego filmu zdecydowanie jeszcze nie było. Sama technika, w jakiej powstał obraz, już na samym wstępie budzi nasz respekt i podziw. Kiedy jednak widzimy już finalny efekt, dosłownie nie sposób jest nam oderwać od niego oczu. To niesłychanie fascynująca i hipnotyzująca przygoda, która poprzez obrazy słynnego malarza próbuje nam opowiedzieć o jego tragedii. Fabuła produkcji przypomina rasowy kryminał, w którym główną rolę odgrywa Armand Roulin – młody chłopak, który ma dostarczyć ostatni list Vincenta do jego brata. Podczas poszukiwania odpowiedniego odbiorcy Armand zagłębia się w historię malarza i coraz lepiej go poznaje. Bardzo szybko wpada w obsesję na jego punkcie i za wszelką cenę pragnie odgadnąć, kto stoi za śmiercią słynnego artysty. Niestety w tej opowieści nic nie jest oczywiste. Sam pomysł na poprowadzenie historii w taki, a nie inny sposób jest godny podziwu, albowiem twórcy zakładają, że nie każdy widz będzie znać historię artysty. Dzięki temu kreują akcję w taki sposób, aby opowiedzieć jak najwięcej na temat artysty oraz jego dzieł. Pozwalają sobie nawet nieco wybielić sylwetkę malarza, aby zapadł w naszej pamięci jako dobra i kochająca osoba, która borykała się z problemami większymi od niej samej. Zabieg ten ciężko nawet krytykować, albowiem twórcom tak świetnie wychodzi kreowanie życia artysty w cieplejszych barwach, że nie sposób się na nich za nic gniewać. Zresztą relacja każdego z nas na temat jakiegoś wydarzenia bądź osoby jest czysto subiektywna. Wybieramy wersję, która po prostu najbardziej nam odpowiada. To samo zrobili twórcy produkcji i postanowili przedstawić nam Vincenta od nieco "cieplejszej" strony. Dzięki temu ich fabuła jest taka intrygująca i tak wciągająca, albowiem już na samym początku reżyserzy są w stanie stworzyć niesamowitą więź między nami a filmowymi bohaterami. To samo tyczy się postaci Van Gogha, któremu od samego początku możemy jedynie współczuć. Takim oto sposobem podążanie za przedstawionymi wydarzeniami to jedynie bułka z masłem, albowiem chcemy dowiedzieć się jak najwięcej oraz poznać prawdziwą przyczynę marnego losu artysty. Wraz z głównym bohaterem przemierzamy pola i miasteczka w celu poznania prawdy. Na każdym kroku dowiadujemy się coraz to nowszych i ciekawszych informacji na temat malarza, co pozwala nam w konsekwentny sposób zbudować od podstaw wizerunek artysty. A że w życiu Vincenta Van Gogha nic nie było takie oczywiste tym lepiej, gdy słysząc opinię od różnych osób, jesteśmy w stanie wyrobić sobie o nim nasze własne zdanie. Całość natomiast jest niesamowicie lekka oraz bardzo przyjemna w odbiorze. Filmowa opowieść ani na sekundę nie pozwala nam oderwać od siebie wzroku, a historia Vincenta intryguje nas na każdym kroku. Nie obędzie się też bez dobrego zwrotu akcji, konsekwentnie budowanego napięcia oraz dramaturgii.

Bohaterami widowiska są postacie uwiecznione przez słynnego malarza, które twórcy ożywili na ekranie. Nie skupiają się oni jednak zbytnio na dogłębnym ich przedstawieniu, albowiem fabuła obrazu jest czynnikiem, który je definiuje. Najważniejszymi bohaterami obrazu są jednak Armand Roulin, któremu głosu użyczył Douglas Booth (Józef Pawłowski w polskiej wersji językowej), a także Vincent Van Gogh, któremu głosu użyczył Robert Gulaczyk. To oni najczęściej pojawiają się na ekranie i to nimi twórcy są najbardziej zainteresowani. Postać Armanda poniekąd jest odpowiednikiem pierwszej lepszej osoby z tłumu, która o malarzu słyszała, ale do tej pory ją nie obchodził. W pewnym stopniu ignorant. Jednakże z czasem, gdy poznaje jego życiorys, zaczyna się przejmować jego losem i szuka winnych, kiedy sam też nie jest bez winy. W obsadzie znaleźli się również: Helen McCrory (Danuta Stenka), Jerome Flynn (Robert Więckiewicz), Chris O'Dowid (Jerzy Stuhr), Saoirse Ronan (Zofia Wichłacz), Elenaor Tomlinson (Ola Frycz) oraz Aidan Turner (Maciej Stuhr). Gwiazdorska obsada zarówno od strony anglojęzycznej, jak i polskojęzycznej.

Strona techniczna produkcji to oczywiście majstersztyk. Technika, w jakiej powstał film, budzi w nas podziw oraz respekt do osób, które trudziły się, aby namalować każdą klakę nakręconego wcześniej filmu w charakterystycznym dla Van Gogha stylu. Natomiast każda sekunda to dwanaście obrazów do namalowania! Ogrom pracy oraz wysiłek, jaki włożono w namalowanie produkcji, świadczy o wielkim oddaniu i miłości do postaci samego malarza. Na naszą uwagę zasługuje również fenomenalna muzyka Clinta Mansell, który w niesamowity sposób oddaje emocje, jakie towarzyszą nam podczas wpatrywania się w obrazy Vincenta. Ponadto warto zwrócić uwagę na klimat, napięcie i dramaturgię, a także na polską wersję językową, która prezentuje się wyjątkowo dobrze.

"Twój Vincent" to nie jest zwykły film. To produkcja powstała z miłości do artysty oraz będąca niesamowitym hołdem dla jego twórczości, oraz wpływu na późniejsze generacje malarzy. Tę miłość i poświęcenie widać oraz słychać w każdej klatce obrazu. Seans produkcji Doroty Kobieli i Hugh Welchmana to niesamowite i jedyne w swoim rodzaju doświadczenie. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że oprócz bajecznej techniki, twórcy intrygują nas również historią i pokazują, że pomimo tylu produkcji na temat Vincenta, postać malarza wciąż potrafi intrygować. Rewelacja!

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.