Snippet
Odważna historia cwanego młodzieńca Artura, który większość czasu spędza w zaułkach Londonium wraz ze swoją ferajną, nieświadomy losu, jaki jest mu pisany. Wszystko zmienia się jednak, gdy dostaje w swoje ręce miecz Excalibur — a wraz z nim przyszłość. Porażony mocą Excalibura Artur staje przed trudnym wyborem. Dołącza do buntowników z Ruchu oporu i podąża za tajemniczą młodą Ginewrą. Uczy się władać mieczem, aby zmierzyć się ze swoimi demonami i zjednoczyć lud w walce z tyranem Vortigernem, który ukradł należną mu koronę i zamordował jego rodziców, po czym ogłosił się królem.

gatunek: Dramat, Przygodowy
produkcja: USA, Australia, Wielka Brytania
reżyseria: Guy Ritchie
scenariusz: Joby Harold, Guy Ritchie, Lionel Wigram
czas: 2 godz. 6 min. 
muzyka: Daniel Pemberton
zdjęcia: John Mathieson
rok produkcji: 2017
budżet: 175 milionów $
ocena: 6,7/10











Jak zostać królem


Guy Ritchie to jeden z najbardziej charakterystycznych reżyserów. Wystarczy, że zobaczymy kilka minut z jego najnowszego dzieła i wiemy, że obrazu tego nie mógł nakręcić nikt inny jak Brytyjczyk znany ze swojego specyficznego stylu prowadzenia opowieści. Znając jego przeszłość, można bez zastanowienia przyznać, że styl ten sprawdzał się w jego filmach fenomenalnie. Oprócz tego reżyser posiada niezwykłą zdolność do odświeżania tego, co już zakurzone. Wszyscy pamiętamy, co zrobił z postacią Sherlocka Holmesa, która w jego produkcji zdecydowanie różniła się od książkowego pierwowzoru. Świetny pomysł, który okazał się niesamowicie kasowym przedsięwzięciem. To samo można powiedzieć z o serialu "Kryptonim U.N.C.L.E.", który Ritchie przerobił na pełen uroku film o grupce agentów. Teraz na tapetę wziął coś jeszcze starszego, a mianowicie Legendy Arturiańskie. Czy i tym razem twórca odniesie sukces?

Artur jest sierotą, którego wychowały ulice Londinium. Podczas wielu lat spędzonych na ulicy wyrósł na typowego dzielnicowego osiłka, który jest zarówno stróżem prawa, jak i miejscowym "biznesmenem". I wiódł on by tak dalej swoje życie, gdyby nie natrafił na miecz zaklęty w kamieniu. Albowiem tylko on zdołał go wyciągnąć. W jednej chwili cała jego dotychczasowa egzystencja traci znaczenie. Teraz jest prawowitym królem Anglii, którego obowiązkiem jest dbać o lud. Jednakże z funkcją tą wiąże się odpowiedzialność, której Artur wolałby uniknąć. Czy zbierze w sobie siły, aby stawić czoła Vortigernowi i odzyskać swoje królestwo? Legendy o królu Arturze zna chyba każdy, a nawet jeśli nie to z pewnością gdzieś słyszał o okrągłym stole i jego rycerzach. To właśnie są Legendy Arturiańskie. Obecnie niezbyt obecne w popkulturze. Guy Ritchie i studio Warner Bros postanowili to zmienić i odświeżyć historię o legendarnym władcy Anglii tak jak to uczynili z "Sherlockiem Holmesem". Pomysł ciekawy i zdecydowanie godny uwagi. Jak natomiast z wykonaniem? Otóż produkcja o dziwo prezentuje się całkiem przystępnie pomimo niepochlebnych zagranicznych recenzji. Przede wszystkim reżyser dostarczył nam film, na jaki wszyscy czekali. Jego obraz jest pełen akcji, humoru i zawadiackiego klimat co jak już wcześniej wspominałem, jest znakiem towarowym twórcy. Te same motywy można spotkać w wielu innych jego produkcjach. Jednakże pomimo tego, że reżyser ciągle w swoich filmach je wykorzystuje, nie robi się ani trochę nudne. Ritchie ma bowiem ten dar, że każdą opowieść potrafi opowiedzieć w całkiem inny sposób. A więc nawet jeśli używa tych samych motywów, potrafi utkać z nich całkiem nową historię. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że się przy tym świetnie bawi. A skoro on się bawi to również i my. Niestety tym razem nie wszystko poszło po myśli reżysera. Jednakże na samym początku nie dano nam ku temu większych powodów. Sekwencja otwierająca produkcję to naprawdę ciekawa i widowiskowa scena, która potrafi nam wiele rzeczy wyjaśnić. Jest wartkie tempo, napięcie i mrok. Doprawdy niewiele nam trzeba, aby wkręcić się w tę opowieść. Później przychodzi coś jeszcze lepszego. Reżyser pokazuje nam jak z małego chłopca Artur, stał się mężczyzną, który wyciągnął miecz z kamienia. Reżyser pokazuje nam jego dzieciństwo, wychowanie na ulicy oraz to jak stał się "osiedlowym" osiłkiem i guru. Ale proszę państwa, jak on to robi. Tylko Guy Ritchie jest w stanie streścić wam dwadzieścia lat życia jednej osoby w dwie i pół minuty (albowiem tyle trwa utwór Daniela Pembertona, który towarzyszy tej opowieści). Jest to jedna z najbardziej zapadających w pamięć scen w tym filmie. Dalej jest nico gorzej, ale reżyser nie schodzi poniżej poprawnego poziomu. Pierwszym problemem opowieści jest zbyt duża ilość postaci, które pojawiają się na ekranie. Jest ich tak dużo, że reżyser ewidentnie nie radzi sobie z zapanowaniem nad nimi wszystkimi. Gdyby było ich mniej, opowieść zdecydowanie by odetchnęła. Przez ten ścisk historia zobowiązuje się powiedzieć przynajmniej odrobinę, o każdym z bohaterów co niepotrzebnie marnuje czas, który lepiej byłoby spożytkować na dokładniejsze przedstawienie niektórych wątków. Albowiem oprócz pierwszoplanowej historii do filmu wciśnięto całą masę pobocznych i w sumie niepotrzebnych wątków, które skutecznie zapychają dziury pomiędzy poszczególnymi wydarzeniami, ale nie mają oprócz tego większej potrzeby bycia. Sama fabuła natomiast jest całkiem niezła. Potrafi zaintrygować (szczególnie początek), wciągnąć i sprawić, że będziemy chcieli zobaczyć więcej. Podążanie za wydarzeniami ekranowymi jest raczej bezbolesne, co niestety nie znaczy, że zawsze sprawia nam przyjemność i niezobowiązującą rozrywkę. Przede wszystkim akcja produkcji czasami aż za bardzo szaleńczo brnie do przodu. Urywa się twórcy za smyczy i tak jakby żyje swoim życiem. Właśnie w takich momentach często ekran ogarnia chaos, który potrafi nieźle zdezorientować widza. Ciężko jest nam się w tych momentach odnaleźć i stwierdzić gdzie tak naprawdę w fabule obrazu jesteśmy. Nie rzadziej dochodzi również do sytuacji, w których nie wiadomo czy to, co widzimy to fikcja, czy może rzeczywistość. Wizja, a może prawdziwe zdarzenie. Przez takie momenty obraz traci na ciągłości akcji no i przede wszystkim na spójności. Jednakże czasami bark mu również odpowiedniej przejrzystości oraz większej kontroli nad akcją produkcji, która pomimo całkiem równego tempa akcji lubi gdzieniegdzie sobie skoczyć w bok. Jest nieźle, ale nie dobrze.

Strona aktorska produkcji wyróżnia się przede wszystkim trzema kreacjami aktorskimi. Albowiem to one prezentują się najlepiej i najciekawiej z całej dosyć obszernej obsady. Są nimi: Artur, Vortigern oraz Ginewra. Opowieść tak naprawdę skupia się wokół tych trzech punktów. Sieroty, która ma być królem, królem, który za wszelką cenę che pozostać przy władzy i czarodziejką, która na polecenie Merlina ma pomóc Arturowi zasiąść na tronie. Trzy odrębne osoby, które łączą ze sobą świat rzeczywisty ze światem magii. W roli Artura mamy Charliego Hunnama, który rewelacyjnie portretuje zawadiackiego mieszkańca Londinium, który po otrzymaniu wychowania od ulicy wszędzie musi wepchnąć swój nos. Jego bohater jest cwaniakiem, który walczy dla siebie i o swoje. Być może dlatego tak ciężko jest mu uciec się do odpowiedzialności, która go czeka. Vortigern to zaś główny antagonista głównego bohatera, który jest w stanie przekroczyć każdą granicę, aby zatrzymać władzę. Bardzo dobry w tej roli Jude Law. Ginewra natomiast okazuje się niesamowicie intrygującą postacią, która ma w sobie wiele tajemnic i mroku. W tej roli Àstrid Bergès-Frisbey. Reszta obsady to: Djimon Hounsou jako Bedivere, Aidan Gillen jako William, Eric Bana jako Uther Pendragon, Kingsley Ben-Adir jako Tristan, Craig McGinlay jako Percival, Neil Maskell jako Backlack i Tom Wu jako Sir George.

Strona techniczna produkcji również wyróżnia się kilkoma charakterystycznymi elementami. Przede wszystkim jest to fenomenalna muzyka Daniela Pembertona, która oprócz tradycyjnych brzmień prezentuje nam niesamowicie ciekawy miks z użyciem najnowocześniejszych metod, jak i ekstrawaganckich pomysłów. Porządna dawka dobrej muzyki, która ma szanse na wiele wyśmienitych nagród. Oprócz tego są to bardzo dobre zdjęcia, świetne kostiumy, scenografie oraz tak zwany "teledyskowy" montaż. Największym minusem są efekty specjalne, które nie zawsze wyglądają dobrze. Mam nawet wrażenie, że często nawet użyto ich za dużo, przez co obraz przypomina straszą papkę samego CGI.

Koniec końców Guy Ritchie wychodzi obronną ręką. Co prawda używa w filmie wszystkich dostępnych i użytych już wcześniej motywów to i tak dalej jest w stanie nas czymś zaskoczyć. Jednakże radzę mu jednak znaleźć nowe pomysły, albowiem dla mnie "Król Artur: Legenda miecza" był kulminacją jego poprzednich charakterystycznych zagrań. Musi coś zmienić, aby nieco powiało w jego twórczości odrobiną świeżości. Najnowszej produkcji reżysera tego ewidentnie brakuje. Jednakże sama historia jest całkiem przyzwoita. Ma słabsze momenty, ale ogólnie rzecz biorąc, ogląda się ja w miarę przyjemnie. Aktorstwo jest całkiem dobre, a główni bohaterowie ciekawie nakreśleni. Do tego fenomenalna muzyka, zdjęcia i montaż. I choć seans nie jest spełnieniem marzeń, to jednak z przyjemnością obejrzałbym dalszą część tej opowieści. Niestety raczej do tego nie dojdzie, albowiem największym problem obrazu jest jego budżet. Ten film jest po prostu za drogi. Kosztował 175 milionów $, a prawda jest taka, że wygląda na zdecydowanie tańszy. Szkoda, albowiem oglądając produkcję, da się dostrzec, że niepotrzebnie tak roztrwoniono pieniądze na sceny, które były niepotrzebne. No ale co my na to poradzimy.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Wróg Jacka Sparrowa, kapitan Salazar, wraz ze swoją załogą truposzy ucieka z „diabelskiego trójkąta” i zamierza unicestwić wszystkich piratów. Jack, aby powstrzymać Salazara, musi odnaleźć trójząb Posejdona, potężny artefakt, który daje swojemu posiadaczowi kontrolę nad morzami i oceanami.

gatunek: Fantasy, Przygodowy
produkcja: USA, Australia  
reżyseria: Joachim Rønning, Espen Sandberg
scenariusz: Jeff Nathanson
czas: 2 godz. 21 min. 
muzyka: Geof Zanelli
zdjęcia: Paul Cameron
rok produkcji: 2017
budżet: 230 milionów $
ocena: 5,5/10













 
Starzy wyjadacze

Pierwsza część "Piratów z Karaibów" pojawiał się na ekranach kin w 2003 roku. Od tego czasu minęło już 14 lat, jednakże fascynacja przygodami niesfornego Jacka Sparrowa, przepraszam Kapitana Jacka Sparrowa wcale nie maleje. Wydawać by się mogło, że "Na krańcu świata" zamknie naprawdę udaną trylogię Geora Verbinskiego, ale włodarze studia postanowili zrobić dalsze części bez niego. Co ciekawe nawet im to się udało. "Na nieznanych wodach" bardzo ciekawie poszerzyło uniwersum i nakierowało je na całkiem nowe i nieco bardziej kameralne tory. W jakim kierunku w takim razie popłynie nowa odsłona?

Do korzeni. Obecnie Jack Sparrow nie ma lekko. Jego pirackie życie to seria porażek, które prowadzą do utraty załogi.  Sprawę pogarsza jeszcze młodzieniec o imieniu Henry, który wyjawia Jackowi, że Kapitan Salazar szykuje na niego odwet za pewną sprawę z przeszłości. Jedyną deską ratunku jest Trójząb Posejdona, który potrafi kontrolować wody mórz i oceanów. Podczas wyprawy napotykają Carinę, która również szuka tegoż artefaktu. Takim oto sposobem cała trójka wyrusza w podróż o wszystko albo nic. Posiłkując się samym opisem muszę przyznać, że fabuła produkcji prezentuje się niesamowicie mizernie. Martwi szukający Sparrowa? Trójząb Posejdona? Strasznie zalatuje mi to tandetą. Ale przecież każda część "Piratów z Karaibów" posiadała odrobinę szaleństwa, głupoty, kiczu i zjawisk nadprzyrodzonych, a więc pierwsze wrażenie nie powinno dla nas nic znaczyć. Szczególnie, że "Zemsta Salazara" swoim klimatem w dużym stopniu nawiązuje do oryginalnej trylogii niż filmu Roba Marshall. Nie było by w tym nic złego gdyby nie sam fakt, że fabuła niestety zalatuje kiczem. Pomysł prezentował się naprawdę fajnie, niestety na tym nie kończy się produkcja filmu. Trzeba jeszcze wpleść w to ciekawą historię, która dopełni oryginalny koncept. Właśnie tego brakuje najnowszej części serii. Początek produkcji jeszcze tego nie zapowiadał. Twórcy przywitali nas niesamowicie widowiskowym wstępem, dzięki któremu zapoznajemy się z głównymi bohaterami oraz ich losami. Dowiadujemy się również co Jack porabiał od zakończenia poprzedniej części. Niestety mam wrażenie, że wstęp do tego obrazu trwa zdecydowanie za długo. Desperacko czekamy na rozwój akcji, który tak naprawdę nigdy nie nadchodzi. Akt ten jest zdecydowanie zbyt rozciągnięty przez co zaczyna nas nudzić. Kiedy film w końcu wypływa na szerokie wody nie dostarcza nam niczego innego oprócz rozczarowania. Fabuła produkcji ewidentnie pomija środkową część obrazu czyli tak zwane rozwinięcie, w którym to rzekomo powinno się dziać najwięcej. Jednakże tym razem pominięto ten element fabuły i zamiast niego rozszerzono wstęp i od razu zaprezentowano nam zakończenie. Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale tak właśnie się czułem oglądając "Zemstę Salazara". Bardzo długie rozwinięcie akcji, krótki rejs statkiem i finał. Tylko tyle, a może aż tyle? Tak czy siak na ekranie prezentuje się to naprawdę słabo i mało przekonująco. Wydarzenia ekranowe można natomiast podzielić na te ciekawe i nieciekawe z czego więcej jest tych drugich. No bo do filmu łatwiej jest wcisną kilka słabszych scen niż dwie naprawdę dobre. Niestety, ale "Zemstę Salazara" dotknęła zemsta faraona. Co chwile serwuje nam słabe i strasznie rozrzedzone (pod względem akcji) zdarzenia zamiast pełnokrwiste, ujmujące i pełne napięcia sceny. W tym i innych przypadkach zrobić coś raz a dobrze jest dużo zdrowiej. Niestety na tym nie kończą się kłopoty filmu Joachima Rønninga i Espena Sandberga. Jednym z największych problemów produkcji jest fabuła. Średnio intrygująca, mało ujmująca no i przede wszystkim nie zachęcająca widza do podążania za wydarzeniami ekranowymi. Sprawę pogarsza również fakt, że akcja obrazu jest strasznie monotonna.  Dosłownie cała produkcja została nakręcona z jednakową manierą. Nie oczekujcie więc na to, że dostaniecie czegoś więcej, albo nawet mniej. Nie. Tutaj spuszczono opowieść ze smyczy, która niczym lawina tratuje wszystko na swojej drodze. Zatrzymują ją jedynie napisy końcowe, które oznaczają, że jej pięć minut sławy już minęły. Gdyby nie one zastawiam się czy cokolwiek innego mogłoby powstrzymać ten szaleńczy chaos jaki dział się na ekranie. Żadnej przerwy, żadnego spowolnienia akcji na zaczerpnięcie oddechu dla nas i postaci. Strasznie to męczące kiedy cały czas coś się dzieje na ekranie i nie ma to najmniejszego sensu. A jak już się nic nie dzieje to twórcy bardzo skrupulatnie wypełniają luki kolejnymi i wręcz dobijającymi nas już scenami komediowymi, które również dzielą się na te lepsze i te gorsze. Zgadnijcie sami, których jest więcej. Obraz jest mało spójny i zdecydowanie nie jest przyjemny w odbiorze. Co najwyżej zadowalający, ale niestety to nie równa się z przyjemnością jaką powinno być oglądanie produkcji takich jak ta. Najbardziej jednak bolą szczegóły, które powinny być spoiwem wszystkich części. Nie wiem czy to wypadek przy pracy, ale fakt faktem muszę zarzucić twórcom niespójność filmu z resztą tego uniwersum. Najlepszym przykładem aby to udowodnić będzie kompas Jacka Sparrowa. "Zemsta Salazara" mówi nam jak znalazł się on w posiadaniu pierwszoplanowej postaci. Jednakże odświeżając całą serię dostrzeżecie, że "Skrzynia Umarlaka" opowiada nam całkiem inną historię na temat tego jak ów przedmiot znalazł się w jego rękach. Jeśli jesteście ciekawi sprawdźcie, jeśli wam się nie chce to musicie uwierzyć mi na słowo.

Strona aktorska również nie zaskakuje niczym nadzwyczajnym. Johnny Depp gra Jacka Sparrowa jakby się nim urodził przez co nie zaskakuje nas niczym nowym ani ciekawym. Ponadto mam wrażenie, że za bardzo już upośledza tę postać. Wyznacznikiem tego bohatera był spryt i mądrość, ale także odrobina niezdarności. Teraz szala zdecydowanie przechyliła się na tę drugą stronę dodając mu etykietkę pijaka. Jeszcze gdyby całość została jakość sensownie uargumentowana może bym to kupił. Z obsady zdecydowanie najlepiej prezentuje się Geoffrey Rush jako Barbossa. Co prawda nie do końca kupuję zwrot akcji jaki zaserwowano jego postaci. Nowe nabytki obsady to Brenton Thwaites jako Henry Turner i Kaya Scodelario jako Carina Smyth. Oboje całkiem nieźle wypadają na ekranie i mogą się pochwalić całkiem nieźle nakreślonymi bohaterami. Miło również jest zobaczyć po raz kolejny Kevina McNallyego jako Joshamee Gibbsa, Orlando Blooma jako Willa Turnera i Keirę Knightley jako Elizabeth Swann. Główny antagonista obrazu czyli Salazar w wykonaniu Javiera Bardema jedynie dobrze wygląda (ładne włosy mu fruwają). Niestety nie wnosi on nic nowego ani ciekawego. Jest strasznie płaski, stereotypowy i po prostu nijaki.

Od strony wizualnej produkcja prezentuje się naprawdę dobrze. Mamy ciekawe kadry, ładne widoki i świetne efekty specjalne. Nie należy zapomnieć o kostiumach, scenografii i charakteryzacji. Humor jest jaki jest, sceny akcji raczej słabe, a do tego jeszcze doszły sceny w slow-motion, które według mnie kompletnie do obrazu nie pasowały. Jednakże najgorzej prezentuje się muzyka, która serwuje nam same odgrzewane kotlety. Dosłownie nie słychać w filmie ani jednego utworu, który by się już gdzieś w serii nie pojawił. Strasznie przykre i wręcz zastanawiające, albowiem każda kolejna odsłona za każdym razem dostarczała nam czegoś nowego.

"Piraci z Karaibów" powrócili, ale wygląda na to że wcale nie musieli. Seria zdecydowanie mogłaby się zakończyć już dużo wcześniej, ale pieniądze robią swoje. Jedynym pocieszeniem po seansie może być sam fakt, że domknięto wątek Willa i Elizabeth, który na to zasługiwał. Reszta to raczej pomyła. Mało intrygująca opowieść, nieścisła i nużąca akcja oraz słaby scenariusz. Nie pomogło nawet zadowalające aktorstwo i połowicznie satysfakcjonujące wykończenie. Jeśli studio pragnie dalej ciągnąć tę łajbę (a zamierza bo tak sugeruje scena po napisach) to niech lepiej wymyślą coś bardziej oryginalniejszego niż "Zemsta Salazara", albowiem ten tytuł zawodzi na całej linii.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Zanim stała się Wonder Woman, była Dianą, księżniczką Amazonek wyszkoloną na niepokonaną wojowniczkę. Wychowała się na odległej, rajskiej wyspie. Pewnego dnia rozbił się tam amerykański pilot, który opowiedział Dianie o wielkim konflikcie ogarniającym świat. Księżniczka porzuciła więc swój dom przekonana, że może powstrzymać zagrożenie. W walce u boku ludzi, w wojnie ostatecznej, Diana odkrywa pełnię swojej mocy... i swoje prawdziwe przeznaczenie.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA, Chiny, Hongkong 
reżyseria: Patty Jenkins 
scenariusz: Allan Heinberg 
czas: 2 godz. 21 min. 
muzyka: Rupert Gregson-Williams
zdjęcia: Matthew Jensen
rok produkcji: 2017
budżet: 149 milionów $
ocena: 8,0/10










 
Bohaterka na jaką nie zasługujemy

Adaptacje filmowe z uniwersum DC od jakiegoś czasu mają pod górkę. Najpierw był "Batman v Superman", a następnie "Legion samobójców", który miał naprawić błędy, ale koniec końców wszystko pogorszył. A więc produkcja kinowej wersji "Wonder Woman" od początku była skazana na porażkę. Choć wszyscy chcieli aby film się udał to niestety na jego drodze nieustanie stawiano przeszkody. Zarzucano mu niekompetencję reżyserki, kłopoty studia Warner Bros., a także wiele innych rzeczy, które skutecznie sprawiały, że nawet najwięksi fani zaczęli powątpiewać w słuszność ukazania się obrazu. Dlatego tym większym zaskoczeniem okazał się sukces produkcji aniżeli jego klęska. Ale czy film rzeczywiście jest taki dobry jak twierdzą zagraniczni recenzenci?

Diana to księżniczka Amazonek, która od najmłodszych lat jest trenowana na wojowniczkę. Z dala od otaczającego ją świata. Jednakże gdy pewnego dnia niedaleko wyspy rozbija się samolot z amerykańskim pilotem życie naszej bohaterki ulega drastycznej zmianie. Postanawia ona wyruszyć z rozbitkiem do Londynu, aby stawić czoła I Wojnie Światowej i przywrócić na świecie pokój. Podczas podróży nie tylko odkrywa swoje liczne zdolności, ale również poznaje swoje prawdziwe oblicze. Produkcja jest typowym filmem z gatunku origin story. Ukazuje nam losy naszej bohaterki, które doprowadziły ją do momentu, w którym właśnie obecnie się znajduje (czyli do wydarzeń z "Batman v Superman"). Film rozpoczyna się w czasach rzeczywistych, aby następnie zaserwować nam jedną wielką retrospekcję do wydarzeń z samego początku jej życia. Obraz zalicza bardzo dobry start, który świetnie wprowadza nas w historię Diany. Już z samego początku potrafi nas zaintrygować i bezgranicznie pochłonąć. Narracja jest niezwykle lekka, a wydarzenia ekranowe zaskakująco wciągające. Wszystko to sprawia, że jeszcze bardziej pragniemy zagłębić się w historię Diany. W końcu przychodzi na to czas gdy w życiu bohaterki nadchodzi potężny zwrot akcji. Od tego momentu opowieść przybiera całkiem inny ton narracji. Do tego momentu fabuła obrazu ciągle przyspieszała i serwowała nam coraz to więcej ciekawych wydarzeń. Kiedy natomiast nasza bohaterka trafia do Londynu opowieść zdecydowanie zwalnia tempa i pozwala jej zaznajomić się z całkiem nową perspektywą życia. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że najciekawsze w tej części są szczegóły, które pozornie nie powinny mieć żadnego znaczenia. W Londynie tak naprawdę nic wielkiego się nie dzieje jeśli chodzi o akcję produkcji. To co się dokonuje na naszych oczach to powolna i systematyczna przemiana naszych bohaterów, którzy coraz lepiej się poznają. Jednakże proces ten jest dużo bardziej skomplikowany i trwa aż do samego końca. To co natomiast najbardziej ujmuje nas w tej części obrazu to konfrontacja naszej bohaterki z realiami XX wieku. To jak wyzwolona, dumna i pewna siebie kobieta nie potrafi odnaleźć się w świecie, który kobiety traktuje wręcz z pogardą. W tym niesłychanie frapującym zestawieniu znajdzie się cała masa scen, które nie tylko nas rozbawią, ale również skłonią do rozmyśleń dlaczego takie sytuacje miały miejsce. Prawdziwa jatka zaczyna się kiedy nasza grupka bohaterów dociera na front. Obraz przepełnia cała masa niesłychanie wartkich i rewelacyjnie nakręconych scen akcji, które potrafią zaserwować nam niesamowite wrażenie. Co ciekawe nawet w momentach takich jak walka na froncie twórcy są w stanie znaleźć chwilę, aby ponownie skupić się na samych postaciach. Szczególnie zapada w pamięć scena tańcu Diany i Trevora, podczas którego ewidentnie da się dostrzec chemię jaka się między nimi wytworzyła. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że w żadnym stopniu nie wpływa to na płynność akcji. Całość jest zaskakująco spójna oraz bardzo przejrzysta przez co nie ma mowy o żadnych niedopowiedzeniach czy niedociągnięciach. Najbardziej wyróżniającym się i odstającym od całej reszty wątkiem jest finał produkcji, który stanowczo zmienia narrację pod sam koniec obrazu. Jest on niesamowicie widowiskowy i po brzegi wypełniony efektami specjalnymi. Niektórzy uważają go za najsłabszy punkt obrazu, który jednoznacznie nawiązuje do końcowej walki z "Batman v Superman", jednakże dla mnie jest on całkiem dobrym zwieńczeniem tej historii. Co prawda mógłby on być odrobinę mniej przesadzony, ale koniec końców wydaje mi się, że twórcy chcieli w bardzo dosadny sposób pokazaćli możliwości pierwszoplanowej postaci. Albowiem przez cały film pomimo niesamowitych zdolności Diany nie pokazano nam jej całego potencjału. A więc najlepsze postanowiono zostawić na koniec i jak to się mówi "zaorać". I rzeczywiście cel został osiągnięty, albowiem Woner Woman pokazała nam, że nie warto z nią zadzierać. Ponadto finał po raz kolejny pokazuje nam siłę postaci w filmie Patty Jenkins. Albowiem po raz kolejny zaserwowano nam scenę z niezwykle kameralną interakcją między postaciami, która znajduje się w samym środku konfrontacji z głównym antagonistą. Nie dość, że prezentuje się ona rewelacyjnie to jeszcze w żaden sposób nie wpływa na przebieg akcji. Właśnie takie sceny czynią z "Wonder Wonam" obraz wyjątkowy, który wyróżnia się na tle całej reszty.

Od strony aktorskiej produkcja prezentuje się rewelacyjnie. Nie tylko ze względu na świetny dobór aktorów, ale także na rewelacyjne kreacje. W tym filmie króluje Gal Gadot jako Diana. Aktorka wręcz rewelacyjnie sprawdziła się w roli wojowniczej księżniczki, która pragnie ponownie przywrócić pokój na ziemi. Jej Diana jest olśniewająca, zabójczo piękna oraz śmiertelnie niebezpieczna. Postać ta jednakże nie tylko odznacza się tymi typowymi czy wręcz szablonowymi cechami. Im dłużej zagłębiamy się w film tym bardziej poznajemy naszą bohaterkę. Okazuje się, że oprócz odwagi i dumy postać ta potrafi byś również niesłychanie naiwna i łatwowierna. W zderzeniu z rzeczywistym światem jest tak samo nieporadna jak Steve Trevor, który trafił w ręce Amazonek. Jednakże postać ta nieustannie się rozwija i ciągle uczy na swoich błędach dzięki czemu jest taka intrygująca. Wracając natomiast to Stevea trzeba powiedzieć, że jest to zaraz po Dianie druga najciekawsza postać w tym filmie. Chris Pine świetnie czuje się w tej roli i rewelacyjnie portretuje kapitana, który natrafił na niezwykłą kobietę na swojej drodze. Miedzy Stevem i Dianą wyraźnie czuć chemię dzięki czemu ich ekranowa relacje nie wygląda sztucznie. Na ekranie pojawili się również świetna Robin Wright jako Antiopa, równie dobra Connie Nielsen jako Hippolita, Danny Huston jako Ludendorff, David Thewlis jako Sir Patrick, Saïd Taghmaoui jako Sameer, Ewen Bremner jako Charlie, Eugene Brave Rock jako Wódz, Lucy Davis jako Etta oraz Elena Anaya jako Dr Maru. Obsada zaprezentowała się naprawdę dobrze i nie można powiedzieć o niej niczego złego. Główny antagonista jest dużo bardziej nieoczywisty niż można było się spodziewać co bardzo mi przypadło do hustu. Poza tym prezentuje się zaskakująco wiarygodnie. I choć nie ma w produkcji zbyt dużej roli to uważam, że świetnie pasuje do całej opowieści oraz postaci Diany.

Strona wizualna obrazu niesłychanie zachwyca. Szczególnie sceny mające miejsce na Themiscyrze. Niesamowite widoki i przepiękne palety barw. Nie oznacza to jednak, że na tym się kończy wyjątkowość produkcji. Praktycznie cały obraz odznacza się rewelacyjnymi efektami specjalnymi, które potrafią zrobić na nas niemałe wrażenie. Co prawda w finale robi się na ekranie nieco ciężko od CGI to i tak nie można mówić o jakiejkolwiek wtopie. Na uwagę zasługują zdecydowanie zdjęcia oraz muzyka. Warto również pamiętać o nienachalnym humorze i świetnie nakręconych scenach akcji. To czym się wyróżnia ten film to zdecydowanie kolory, które rewelacyjnie uzupełniają produkcję. Można by wręcz powiedzieć, że są jej nieodzownym składnikiem.

Patty Jenkins odwaliła kawał dobrej roboty dzięki czemu "Wonder Woman" triumfuje w kinach. Jednakże do sukcesu przyczyniło się znacznie więcej czynników. Przede wszystkim solidnie napisany scenariusz, brawurowo poprowadzona akcja produkcji, ciekawa i wciągająca fabuła, rewelacyjne aktorstwo i intrygujący bohaterowie. Nie należy zapomnieć również o fenomenalnym wykończeniu, które idealnie dopełnia dzieło. Wszystko to sprawiło, że produkcja ta jest bardzo dobrym nowym początkiem dla filmów od DC. Ponadto film robi jeszcze jedną dobrą rzecz. Jest idealny do obejrzenia dla wszystkich. Nie tylko kobiet, ale także mężczyzn. Twórcy uniknęli sytuacji jak w przypadku filmu "Ghostbusters. Pogromcy duchów" gdzie każdy samiec był albo głupkiem albo gburem. Oczywiście wszystko to mieściło się w konwencji komediowej co i tak nie zmienia faktu, że strasznie zawężono tym potencjalną grupę odbiorców. Tutaj tego problemu uniknięto przez co świetna rozrywka gwarantowana jest dla każdego.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

"Song to Song" to współczesne love story rozgrywające się w świecie muzycznej bohemy. BV i Faye są szaleńczo zakochanymi w sobie marzycielami. Oprócz miłości, łączy ich pragnienie, by zaistnieć w muzycznym świecie. Choć drzwi do kariery może otworzyć im muzyczny magnat Cook, intencje cynicznego biznesmena nie są do końca jasne. Sprawy skomplikują się, gdy do miłosnego trójkąta dołączy jego nowa muza.

gatunek: Dramat, Muzyczny
produkcja: USA
reżyser: Terrence Malick
scenariusz: Terrence Malick
czas: 2 godz. 9 min.
zdjęcia: Emmanuel Lubezki
rok produkcji: 2017
budżet: -
ocena: 8,0/10













Z muzyką im do twarzy


Zastanawialiście się kiedyś co wpływa na sukces produkcji kinowej? Czy jest to historia, którą mamy możliwość zobaczyć na ekranie? A może ciekawie nakreślone i zagrane postacie? Dla wielu z nas niesłychanie ważna jest również strona techniczna produkcji. Co więc jest tym kluczowym czynnikiem, który gwarantuje sukces filmu? Podpowiedź: są to wszystkie wymienione wyżej składniki. Nie można mieć dobrej opowieści bez ciekawych bohaterów, ani przejmującej historii bez odpowiedniego wykończenia, które podkreśliło by jej wydźwięk. W filmie wszystko musi ze sobą współgrać, aby końcowy efekt był dla nas satysfakcjonujący. Czy najnowszy film Terrencea Malika o tytule "Song to Song" jest w stanie nas usatysfakcjonować?

BV i Faye natykają się na siebie podczas przyjęcia organizowanego przez producenta muzycznego zwanego Cookiem. Już podczas pierwszego spotkania rodzi się między nimi uczucie, które wraz z czasem przybiera na sile. Niestety świat, w którym się obracają nie sprzyja ich związkowi. Dziewczynę nęka myśl o jej byłym związku z Cookiem, a BV rozkręca swoją karierę dzięki pomocy producenta. Cała trójka zamknięta w tym toksycznym trójkącie. Pewnego dnia ich wspólne relacje ulegają zmianom i nic nie jest już takie jak kiedyś. Terrence Malick uwielbia bawić się formą obrazu. Z początku można by uznać to za pojedynczy artystyczny wyskok twórcy, jednakże z czasem zabieg ten stał się jego znakiem rozpoznawczym. W najnowszym dziele również się nim posługuje. Można by nawet powiedzieć, że nie robi niczego innego oprócz tej nieskrępowanej zabawy w artystyczne szaleństwo. Scena za sceną, piosenka za piosenką. Jednakże w tej ekstazie kolorów i dźwięków da się dostrzec prawidłowość i słuszność reżyserskich działań. Choć nie przyjdzie nam to z łatwością, końcowa satysfakcja będzie dla nas wielką nagrodą. Fabuła obrazu jest jednym z pierwszych elementów, które niesłychanie potrafią nas zachwycić. Z pozoru prosta i łatwa do podążania opowieść przeradza się w niezwykle skomplikowaną i złożoną historię, w której nic nie jest takie oczywiste jak moglibyśmy przypuszczać. Ale to żadne zaskoczenie. Reżyser z tego słynie. Twórca z niezwykłą lekkością wprowadza nas w zwariowany świat bohaterów i pozwala nam w nim bezczelnie "pobuszować". Daje nam możliwość obejrzenia wszystkiego z różnych perspektyw i poznania jak największej ilości szczegółów dotyczących naszych bohaterów. Potrafi jednak być bardzo tajemniczy i zwodniczy. Nigdy nie ukazuje nam wszystkiego, ale jedynie cześć prawdy bądź też konkretnego wydarzenia. Oszukuje i myli tropy, abyśmy za wczasy nie odkryli jego intencji. Jest w tym istnym mistrzem dzięki czemu najlepsze udaje mu się zostawić na koniec. Nieustanie stara się nas zadziwiać i zaskakiwać dzięki czemu przez prawie cały czas trwania obrazu nie mamy prawa się nudzić. Albowiem wraz z naszymi bohaterami staramy się odkryć wszystkie tajemnice kryjące się za motywami postępowania wszystkich osobowości. Pragniemy znać prawdę, dowiedzieć się czemu losy naszych postaci potoczyły się tak, a nie inaczej. Czy w tym szaleństwie jest metoda? Nasza pogoń za zrozumieniem intencji twórcy poniekąd przypomina pogoń bohaterów za tym co utracili, albo to co nieosiągalne. Tak jak my pragniemy wiedzieć wszystko, tak nasze postacie pragną osiągnąć pewien cel w ich życiu. Niestety dziwnym trafem zawsze gdzieś im umyka. Nie daje się złapać. Tak jak sens całego obrazu. A może po prostu tak miało być? Nigdy nie wiadomo jak potoczy się nasze życie, co rewelacyjnie obrazuje film Malicka. To niesamowicie pasjonujący i wciągający obraz, który potrafi bez reszty nas pochłonąć. Nie stara się nas zniewolić, ani zaintrygować bezsensownymi dyrdymałami. To właśnie dzięki prostocie jego opowieści oraz skomplikowanym losom naszych bohaterów film potrafi tak nas zahipnotyzować. Jego siła nie tylko tkwi w opowieści, ale przede wszystkim w postaciach, których życie nie tyle co jest niezwykłe, a bardziej nieoczywiste. Nigdy nie wiadomo co im się przytrafi, ani jaka niespodzianka czai się na nich za rogiem. Jest to niesłychanie trafne nawiązanie do naszego życia, w którym nic nigdy nie jest pewne na 100%. Nasze życie potrafi być piękne i dawać nam dużo radości, ale potrafi również rozczarować i sprawić, że wszystko co do tej pory ceniliśmy runie. Właśnie takie jest "Song to Song". Nieoczywiste i zaskakujące. Piękne i brzydkie. Nieobliczalne i nieszablonowe. Dokładnie takie jak nasza egzystencja. Produkcja w bardzo piękny sposób nam to wielokrotnie podkreśla. Opowiada o świecie w którym sami żyjemy. Nie sili się na sztuczność, ani przesadny absurd. Wszystko w nim jest świetnie wyważone i ukazuje nam prawdziwe obliczcie ludzkiej egzystencji. Niepewne, ale niesamowicie pochłaniające. Co prawda całość jest odrobinę za długa i momentami (szczególnie pod sam koniec) opowieść potrafi się dłużyć, ale skoro pierwotna wersja obrazu trwała osiem godzin to chyba nie mamy na co narzekać. Mimo to pozwoliło by to jeszcze lepiej zachować klimat obrazu oraz niezwykle spójną linię fabularną. Albowiem pod koniec lubi się ona odrobinę rozmyć i gdzieś na chwilę nas opuścić. Jednakże są to raczej sporadyczne występki. Całość jest niesłychanie płynna i lekka, dzięki czemu rewelacyjnie się ją ogląda. Niestety należy sobie zdać sprawę z tego, że "Song to song" jest bardzo specyficznym dziełem (w końcu to Terrence Malick), a więc nie jest to produkcja dla wszystkich. Wrażliwość twórcy oraz jego zabawa formą obrazu mogą nie trafić i z pewnością nie trafią do każdego odbiorcy. 

Strona aktorska obrazu prezentuje się wyśmienicie. Twórca zadbał o to, aby jego bohaterowie byli dobrze nakreśleni, ciekawi i nieoczywiści. Dzięki temu mamy możliwość oglądać na ekranie cztery niezwykle intrygujące i nieszablonowe sylwetki, które zabierają nas w podróż po ich życiorysie. Wraz z trwaniem obrazu dowiadujemy się coraz więcej i więcej na ich temat co pozwala nam zagłębić się w ich psychikę oraz zrozumieć motywy ich działania. Jednakże z drugiej strony ciężko przewidzieć ich następny ruch bądź też decyzje. Nasi bohaterowie nieustannie się zmieniają, ewoluują. Cały czas przybierają inną twarz, zmieniają poglądy i starają się nie być tacy sami jak kiedyś. Po raz kolejny proces ten przypomina nas samych. Jak poprzez zetknięcie się z innymi ludźmi, miłością i wystawieni na różnego rodzaju sytuacje zmieniamy się i dostosowujemy do otaczającego nas świata. W obsadzie znaleźli się: rewelacyjny Michael Fassbender, świetna Ronney Mara, zaskakująco dobry Rayan Gosling oraz genialna Natalie Portman. Na drugim planie uda nam się również zdostrzec Cate Blanchett, Holly Hunter, Bérénice Marlohe i Vala Kilmera.

Od strony technicznej obraz również prezentuje się wyśmienicie. Główna w tym zasługa rewelacyjnego montażu, świetnemu doborowi utworów muzycznych oraz wyśmienitym zdjęciom Emmanuela Lubezkiego. W "Song to Song" niesłychanie ważny jest również klimat produkcji, który gdzieś tam dryfuje pomiędzy światem rzeczywistym, a okrutną bajką ubraną w piękne barwy, rewelacyjne kadry i doborową ścieżkę dźwiękową. To właśnie ta zabawa formą jest tutaj kluczem. Dla niektórych może być męcząca, a dla innych zaś zlepkiem miliona myśli które przepływają przez naszą głowę w ciągu sekundy.

"Song to Song" choć jest kinem trudnym i wymagającym, to jednak jest zdecydowanie wartym uwagi. Potrafi nas niesłychanie zaintrygować i zmusić do refleksji. To taka bajka na dobranoc, która nie posiada dobrego zakończenia z dopiskiem "i żyli długo i szczęśliwie". Tak się nie dzieje przez co obraz potrafi nas niejednokrotnie zmylić bądź też oszukać. To co z początku było dobre i piękne okazuje się kłamstwem, które tak łatwo przyszło nam kupić. To nie jest film o muzyce. To tylko taki sprytny chwyt reklamowy. Tu liczy się przesłanie jakie nam niesie. Tym zaś jest egzystencja z jednej chwili w kolejną. Z pieśni w pieśń. I tak cały czas, aż do samego końca.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Statek osadniczy "Przymierze" dociera na nieznaną planetę, która wydaje się być prawdziwym rajem dla człowieka. Członkowie ekspedycji szybko się jednak przekonują, że trafili do mrocznego, pełnego tajemnic i zagadek świata, którego jedynym mieszkańcem jest android David, ocalały z katastrofy "Prometeusza". Gdy odkrywają, że świat ten kryje w sobie niewyobrażalne zagrożenie, muszą podjąć przerażającą próbę ucieczki.

gatunek: Thriller, Sci-Fi
produkcja: USA, Australia, Nowa Zelandia
reżyser: Ridley Scott
scenariusz: John Logan, Dante Harper
czas: 2 godz. 2 min.
muzyka: Jed Kurzel
zdjęcia: Dariusz Wolski
rok produkcji: 2017
budżet: 111 milionów $
ocena: 7,1/10













Narodziny klasyki


Kiedy w 1979 premierę miał film "Obcy – 8 pasażer Nostromo" nikt wtedy jeszcze nie przypuszczał, że stanie się on klasykiem gatunku sci-fi. Tak naprawdę widownia została oszołomiona pomysłem na pozaziemską formę życia, która w tak brutalny sposób przechodzi proces ewolucji. Jednakże fakt ten nie przeszkodził Jamesowi Cameronowi, aby na dobre zapiać "Obcego" w historii kinematografii. To głównie za jego przyczyną seria ta zyskała drugie życie. Niektórzy twierdzą nawet, że "Decydujące starcie" jest lepsze niż oryginał. Ale to nie jest tematem tej recenzji.  Dzisiaj skupimy się raczej na zagadnieniu czy da się jeszcze zrobić dobrego "Obcego", albowiem dalsze kontynuacje serii były kompletnymi niewypałami (wykluczając "Prometeusza"). A więc panie Scott, jak to jest z tym pana nowym filmem?

Dla niektórych to porządna porcja sci-fi, a dla innych zaś zmarnowany potencjał. A więc według odpowiedniej teorii prawda leży po środku. W tym przypadku zasada ta sprawdza się podręcznikowo. Jednakże żeby przejść do sedna należało by wiedzieć z czym mamy do czynienia. Otóż załoga statku Przymierze zmierza prosto do planety, na której ma założyć kolonię dla ludzkości. To nowy etap w dziejach ludzkości. Podczas podróży załoga natrafia na nieznaną dotąd planetę, która w równym stopniu nadaje się na misję kolonizacyjną. Niestety nie wiedzą, że skrywa ona śmiertelna tajemnicę. Rozpoczyna się walka o przetrwanie z jednym z najniebezpieczniejszych organizmów w kosmosie. Czy nasza załoga przeżyje spotkanie z obcym z innej planety? Struktura fabularna w dużym stopniu przypomina pierwszego "Obcego". Da się to wywnioskować już po samym opisie. Jednakże niech was to nie zmyli. Tym razem historia jest dużo bardziej złożona niż mogło by nam się wydawać. Powodem tego jest odpowiedzialność jaką zrzucono na "Przymierze", albowiem jest ono zarówno sequelem "Prometeusza" jak i prequelem pierwszego "Obcego". Wszystko to brzmi niesamowicie intrygująco, ale jak to się wszystko sprawdza w praktyce? Nie najgorzej, ale do rewelacji daleko. Nie można mieć wszystkiego, a twórcy nowego "Obcego" wyraźnie zapragnęli niemożliwego. Chcieli stworzyć dwa filmy w jednym, aby jak najprędzej powrócić do starego dobrego Xenomorpha. W ostatnim obrazie z serii go zabrakło co bardzo zezłościło fanów na całym świecie. Teraz się pojawia, ale nie w taki sposób jaki byśmy chcieli. Albowiem nie da się ukryć, że "Przymierze" to tak naprawdę więcej "Prometeusza" niż "Obcego". Zaczyna się całkiem niepozornie, ale im bardziej zagłębiamy się w fabułę widowiska tym bardziej oczywiste się to staje. Niestety w tym właśnie problem całego obrazu, który nieustannie stoi na rozdrożu pomiędzy dwoma filmami różniącymi się klimatem oraz wydźwiękiem. Tak jakby twórcy nie do końca byli pewni tego co robią i co chcą osiągnąć. Z jednej strony chcą wytłumaczyć wszystkie nieścisłości dotyczące "Prometeusza", ale zaś z drugiej strony pragną czym prędzej ukazać nam Xenomorpha, którego wszyscy tak bardzo chemy zobaczyć. Co ciekawe zabieg ten mógłby naprawdę fajnie wyjść gdyby nie zdecydowano się tak szybko do niego przejść. Odpowiednie zbudowanie napięcia to podstawa. Reżyser to rozumie i przez większość czasu udaje mu się wywiązać z tego zadania perfekcyjnie. Niestety rozpoczynając finalny akt wszystko to zaprzepaszcza kosztem drastycznego zwrotu w stronę "Ósmego pasażera Nostromo". Zbyt szybko i niechlujnie postanowiono tego dokonać przez co widzowi zbyt ciężko jest to wszystko pojąć. To samo można by powiedzieć o fabule, która niekiedy stara się udźwignąć zbyt wiele wątków. Z samego początku jest naprawdę dobrze. Jest mrok, tajemnica i odrobina grozy. To wszystko połączone ze sobą daje nam niesamowity efekt. Historia zaczyna się jak zwykle niepozornie, a następnie przeradza się szaleńczą walkę o przetrwanie. Jest intrygująca i bardzo wciągająca. Co prawda kilkakrotnie powtarza sprawdzone schematy i klisze, to jednak całkiem nieźle potrafi uargumentować ich wykorzystanie. Znaczna część fabularnych zdarzeń oraz decyzji bohaterów jest porządnie uzasadniona przez co nie ma co się do nich przyczepić. Niestety w opowieści natrafimy na kilka dziur i bezsensownych posunięć, które zdecydowanie były za głupie, aby je umieścić tego typu filmie. Niestety nic na to nie poradzimy. Cała opowieść sypie się wraz z finalnym aktem, który choć przedstawia nam obcego to niestety burzy rewelacyjnie zbudowaną dramaturgię i napięcie. Będzie nam ich zdecydowanie brakować w finale, który choć zrobiony z niesamowitym rozmachem potrafi odrobinę rozczarować. Koniec końców całość wypada całkiem nieźle. Jeśli przymkniemy oko na wszystkie te niedoskonałości to okaże się, że nie taki diabeł straszny jak go malują.

Od strony aktorskiej produkcja prezentuje się bardzo dobrze. Zawdzięczamy to przede wszystkim pierwszoplanowym postaciom Są nimi Katherine Waterston jako Daniels oraz Michael Fassbender jako Walter. Reszta to jedynie bohaterowie, którzy gdzieś tam przewijają się na ekranie pomiędzy kolejnymi ujęciami. Wiele na ich temat nie wiemy i się nie dowiemy, albowiem stosunkowo szybko uda im się zginąć. Przynajmniej problem z głowy dla scenarzystów. Jak się później okazuje dla nas również, albowiem tak wielu nijakich bohaterów ta seria jeszcze nie miała. W "Ósmym pasażerze Nostromo" było ich siedmiu, w "Decydującym starciu" nico więcej, ale Cameron bardzo dobrze poradził sobie z ich przedstawieniem. Nawet w chaosie "Obcego 3" dało się rozpoznać kilka charakterystycznych bohaterów. Tym razem są to przede wszystkim postacie grane przez Waterstone i Fassbendera. Ewentualnie można by jeszcze się przekonać do Billyego Crudupa jako Orama i Dannyego McBridea jako Tennessee. Więcej już ciekawych postaci nie znajdziemy.

Strona wizualna jest jednym z najlepszych elementów obrazu. Całość została sfilmowana z niesamowitym rozmachem. Mamy rewelacyjne efekty specjalne, onieśmielające scenografie i rewelacyjne kostiumy. Do tego świetne zdjęcia Dariusza Wolskiego i intrygujacą muzykę Jeda Kurzela nawiązującą do motywów muzycznych z "Obcego" i "Prometeusza". Każdy nawet najdrobniejszy wizualny aspekt obrazu został tutaj odpowiednio dopieszczony. Jak do tego dodamy jeszcze tajemnicę, mrok oraz świetnie zbudowane napięcie (do czasu) to jest to spełnienie marzeń. Co ciekawe film potrafi jest bardzo brutalny w porównaniu do poprzednich obrazów z serii. Mamy całą masę krwi oraz niepokojących obrazów, a więc nie jest to seans dla widzów o słabszych nerwach. Niestety muszę skrytykować film za jego akcję promocyjną. Ale nie ze względu na jej jakość, albowiem jest to jedna z najlepszych kampanii ostatnich lat. Dobrze zaplanowana, intrygująca no i przede wszystkim oferująca dużo nowych i ciekawych materiałów. A nawet za dużo. Albowiem kiedy przyjrzymy się wszystkim materiałom promującym obraz okaże się, że znaczna część nie dotrwała do kinowej wersji. Jest to bardzo dziwne i poniekąd niezrozumiałe. Po co reklamować film scenami, których w nim po prostu nie ma? Szczytem bezczelności jest już opublikowany niedługo przed premierą zwiastun o tytule "She won't go quietly", z którego ani jedna scena nie pojawia się w filmie.

"Obcy: Przymierze" nie jest złym filmem. Owszem brak mu konsekwencji twórców i lepiej opowiedzianej historii. Film również wypadłby dużo lepiej gdyby nie starano się wcisnąć do niego zbyt wielu rozmaitych wątków i nieco lepiej nakreślono przejścia do aktu trzeciego. Do tego dochodzi jeszcze sterta klisz i bezsensownych decyzji fabularnych, których można by uniknąć. Przydało by się również zredukować ilość postaci, albowiem jest ich zdecydowanie za dużo i są one zbyt nijakie. Jednakże jeśli przebolejemy te wszystkie wpadki nowy film Ridleya Scotta okaże się świetną rozrywką, która bez problemu zainteresuje nas przez cały czas trwania obrazu. Produkcji daleko do jakości "Ósmego pasażera Nostromo", ale fakt, że jest to zdecydowanie lepszy film niż "Obcy 3" i "Obcy: Przebudzenie" powinien być już wystarczającym pocieszeniem. Nie zmienia to jednak faktu, że po odbytym seansie czuć niedosyt.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Grupa najbardziej niesubordynowanych outsiderów w galaktyce penetruje odległe zakątki kosmosu, próbując rozwikłać zagadkę pochodzenia jednego z jej członków - Petera Quilla aka Star Lorda. Niegdysiejsi wrogowie staną się ich sprzymierzeńcami, a w nieustannie powiększającym się filmowym uniwersum Marvela zagoszczą nowe postacie znane z kart komiksu.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA, Wielka Brytania, Japonia, Francja, Kanada, Samoa
reżyser: James Gunn
scenariusz: James Gunn
czas: 2 godz. 16 min.
muzyka: Tyler Bates
zdjęcia: Henry Braham
rok produkcji: 2017
budżet: 200 milionów $
ocena: 6,6/10













Sequelowa ekstaza


Tak już jakoś jest, że jak coś się dobrze sprzedaje to będzie produkowane aż do momentu kiedy predysponowanemu odbiorcy się znudzi. Dla świata nie istnieje ważniejsza rzecz niż pieniądz, a więc to on ustala reguły gry. A jak coś jest kasowe, to znaczy, że produkując tego więcej będzie można jeszcze więcej zarobić. Właśnie na takiej zasadzie działa produkcja filmowych sequeli. Oczywiście nie zawsze pieniądz jest głównym wyznacznikiem, ale nie da się ukryć, że w większości przypadków tak jest. To zaś sprowadza nas do sedna sprawy czyli natury sequeli. Ma być więcej, mocniej i lepiej. A wszystko to tylko po to, aby jeszcze więcej zarobić. Niestety bardzo często okazuje się, że ta zasada zamiast pomóc znacznie pogarsza sytuację produkcji. Z bólem serca muszę przyznać, że właśnie taki los spotkał kontynuację "Strażników Galaktyki".

Pierwsza część "Strażników Galaktyki" okazała się miłym zaskoczeniem. Reżyserowi udało się połączyć bandę kompletnie odmiennych postaci w jedną, całkiem zgraną drużynę która pomimo swoich licznych wad okazała się niesamowicie urokliwą paczką. Film ten już od samego początku pokazuje całkiem nową jakość Marvela. Mamy klimatyczne stare utwory, szaleńczo brawurowe akcje oraz całą paletę barw, która niekiedy wręcz onieśmiela nas nieskrępowaną odwagą twórców przy tak ich częstym użyciu. Koniec końców całość obroniła się jako świetne widowisko o całkiem innym podejściu do tego gatunku. Przełamano nawet sprawdzony schemat Marvela, w którym mamy odpowiednio skrojoną dawkę humoru, grozy i kina akcji. To poniekąd pozwoliło Jamesowi Gunnowi nadać swojej opowieści całkiem odmienną stylistykę niż dotychczas mogliśmy na ekranie oglądać. Kontynuacja jak najbardziej powiela te zasady, a nawet je rozszerza do niewyobrażalnie wielkich rozmiarów. O fabule widowiska tak naprawdę wiemy niewiele. Oprócz licznych zajawek, które niewiele nam mówią oraz skąpego opisu nie dostajemy nic co by nam pozwoliło przewidzieć bieg wydarzeń. Innymi słowy idziemy ślepo na film tak jak szliśmy na "Przebudzenie mocy". Co ciekawe tan sprytny zabieg twórcom się udaje, albowiem potrafią nas nieźle zaskoczyć tym w jakim kierunku powędruje fabuła obrazu. I wbrew waszym przypuszczeniom nie jest taka jak malowały ją zwiastuny. Opowieść zalicza całkiem niezły początek, który daje nam dokładnie to co poprzednia część. Humor, akcję, rozwałkę oraz klimatyczny soundtrack. Jednakże później całość obiera całkiem inny kierunek niż można było przypuszczać. Akcja produkcji zdecydowanie zwalnia, a film zostaje wypełniony wręcz sielankową atmosferą. Innymi słowy jest całkiem inaczej niż poprzednio. Fakt ten powinien niezmiernie cieszyć gdyby nie jeden mały szczegół. Jest nudno. Pomimo tego, że na ekranie naprawdę dużo się dzieje to niestety większości zdarzeń brak uroku oraz odrobiny intrygi. Tak jakby na siłę próbowano nas odciągnąć od tego co ma nadejść czyli wielkiego finału, który w istocie jest wielki. Jednakże rzecz w tym, że pomiędzy wstępem, a zakończeniem dzieje się cała masa rzeczy, które nie są w stanie nas dostatecznie zaintrygować. Tak jakby rozwinięcie obrazu nie istniało, albowiem jedyną jego rolą jest doprowadzić nas do wybuchowego finału. Filmowa opowieść co prawda potrafi zaciekawić, ale to już nie to samo co poprzednio. Główną przyczyną tego jest fakt, że do "Strażników Galaktyki vol. 2" wciśnięto zbyt dużą ilość wątków. Opowieść najzwyczajniej w świecie nie była w stanie udźwignąć takiego ciężaru. Co gorsza ucierpiał na tym nawet wątek główny, który bardzo szybko rozmywa się w natłoku całej reszty. Niezbyt szczęśliwie, że tak się stało, albowiem to właśnie wątek pierwszoplanowy jest tutaj najciekawszy. Cała reszta pełni rolę uzupełniacza/zapychacza, który raz lepiej, a raz gorzej spełnia swoją rolę. Kolejną wtopą jest zbyt duża rozbieżność w klimacie oraz stylistyce obrazu. Twórcy po raz kolejny chcieli upchnąć w filmie jak najwięcej i przez to niestety zafundowali sobie podróż na sam koniec dopuszczalnej granicy. Spróbowali połączyć akcję oraz humor z nieco poważniejszymi wątkami typu rodzicielstwo, odmienność, siostrzane więzi itp. Jest to zdecydowanie krok w przód, który ma na celu ukazać nam nieco dojrzalszą stronę dzieła Jamesa Gunna. Niestety wątki te w połączeniu z pozostałą częścią filmu nie prezentują się za dobrze. Sprawiają wrażenie jakby były wręcz z innej galaktyki przez co niesłychanie gryzą się klimatem całego obrazu. Chciano dobrze, ale koniec końców zabieg ten strasznie kuje w oczy. To samo można powiedzieć o wykończeniu całego filmu, z którym zdecydowanie posunięto się za daleko. Jak już wcześniej wspomniałem charakterystycznymi cechami filmu są przesunięte granice. Jest dużo więcej humoru i barw niż w jakimkolwiek innym filmie spod szyldu Marvela. W myśl idei sequela postanowiono zaserwować nam podwójną dawkę wszystkiego. Efektem tego jest ekstaza barw, która oślepia nas podczas seansu oraz tak niezliczona ilość scen komediowych, że aż można przez chwilę pomyśleć, że to nie jest film akcji. Humor jest dobry, ale trzeba znać granicę, aby go nie nadużyć. Tutaj niestety przekroczono i tą granicę przez co ewidentnie zabija on klimat obrazu i przerabia go na skecz pełen śmiesznych gagów. Niekiedy nawet ociera się o granicę karykatury co może spowodować u nas niezły zgrzyt. Natomiast do bólu kolorowa i zabawna otoczka potrafi być tak męcząca, że wychodząc z kina możemy doznać zawrotu głowy. Twórców ewidentnie poniosło przez co film przybrał wręcz karykaturalną formę. Całość prezentuje się poprawnie, ale bez większych rewelacji.

Od strony aktorskiej jest dobrze, a pod niektórymi względami nawet bardzo dobrze. Na ekranach kin ponownie możemy oglądać naszą zwariowaną paczkę, w której skład wchodzą Peter Quill/Star Lord – Chris Pratt, Gamora – Zoe Salanda, Drax - Dave Bautista, Rocket -  głos Bradleya Coopera i Mały Groot – głos Vina Diesla. Największą uwagę poświęcono postaci Star Lorda, Gamory i Rocketa. Draxa i Groota pominięto. Co ciekawe większy udział w produkcji otrzymała Nebula  grana przez Karen Gillan oraz Michael Rooker jako Yondu. Do obsady dołączyli natomiast Pom Klementieff jako Mantis, Sylvester Stallone jako Stakar Ogord, Kurt Russell jako Ego oraz Elizabeth Debicki jako Ayesha. Z powodu tak dużego natłoku postaci twórcom nie udało się zbyt dokładnie nakreślić losów każdej z nich, a jedynie nieco napomknąć o nich napomknąć. Jednym z największych problemów ostatnich filmów Marvela były bardzo słabe czarne charaktery. Pierwsi "Strażnicy Galaktyki" również posiadali ten problem. Kontynuacji udaje się go uniknąć dzięki czemu główny antagonista drugiej części ma szansę nawet dołączyć do grona najlepszych. Jest niesamowicie tajemniczy, skryty, brutalny, a przy okazji strasznie samolubny.

Wykończenie techniczne prezentuje się na bardzo wysokim poziomie. Mamy świetne efekty specjalne, klimatyczną muzykę, dobre zdjęcia i świetnie dopasowane utwory muzyczne. Kostiumy, charakteryzacja, scenografia itd. również potrafią zrobić na nas ogromne wrażenie. Niestety multikolorowa i komediowa otoczka przyćmiewa całą resztę i balansuje na niebezpiecznej granicy przesady a karykatury.

Po "Strażnikach Galaktyki vol. 2" można było się spodziewać akcji, humoru oraz odrobiny szaleństwa. Niestety nie oznacza to, że byliśmy gotowi na wstrząs w postaci kolorowo humorystycznej ekstazy, która jest tak przaśna, że aż nieznośna. Niestety, ale kontynuacja filmu Jamesa Gunna posiada liczne problemy.  Brak jej napięcia, ciekawej intrygi i polotu w środkowej części produkcji przez co film jest nijaki i mało ciekawy. Do opowieści wrzucono za dużo wątków pobocznych przez co za bardzo przyćmiewają ten pierwszoplanowy. Oprócz tego spróbowano zestawić ze sobą zbyt wiele kontrastowych scen co sprowadziło do opowieści chaos. Pomijając już fakt, że stylistyka obrazu została mocno nadszarpnięta poprzez zagrania różnego kalibru i sceny o całkiem odmiennych klimacietach. Całość ratuje jedynie efektowna końcówka, która przypomina nam, że to jednak na film akcji kupiliśmy bilet. Tak czy siak to żadne pocieszenie, albowiem cały film po prostu rozczarowuje.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.