Snippet

Kenny Wells ostatnio nie ma szczęścia w interesach i rozpaczliwie potrzebuje przełomu. Wraz z szanowanym podróżnikiem Michaelem Acostą wyrusza do Indonezji, by w sercu tamtejszej dżungli szukać złota. Ryzyko jest ogromne i mało kto wierzy w powodzenie misji. Jednak Wellsowi dopisuje szczęście. W jednej chwili z podupadającego biznesmena staje się milionerem i gwiazdą Wall Street. Ale tam gdzie są wielkie pieniądze, zaczynają się wielkie kłopoty. Chętnych do podziału złotego tortu znajduje się coraz więcej: począwszy od indonezyjskich władz, poprzez różnej maści cwaniaków, a na CIA kończąc. Kenny Wells zamiast cieszyć się luksusem, będzie musiał zmierzyć się z ludźmi, dla których oszustwo to chleb powszedni. 

gatunek: Dramat
produkcja: USA
reżyser: 
Stephen Gaghan
scenariusz: Patrick Massett, John Zinman
czas: 2 godz. 1 min.
muzyka: Daniel Pemberton
zdjęcia: Robert Elswit
rok produkcji: 2017
budżet: 20 milionów $
ocena: 5,6/10











Nie wszystko złoto co się świeci


Choć złoto obecnie nie jest najbardziej pożądanym ani kosztownym surowcem to i tak właśnie ono najbardziej zapada nam w pamięć. Ten jaśniejący blask jest uważany nie tylko za prestiż, ale równeiż pewnego rodzaju rangę społeczną. W końcu to złoto czyli minerał, który już w samej nazwie zachwyca nas swoją wielkością. Dobrze wiedzieli to liczni poszukiwacze tegoż materiału. Albowiem odnajdując złoto mogli liczyć nie tylko na bogactwo, ale również niewyobrażalny prestiż wśród społeczeństwa.  Najlepiej o tym wie Kenny Wells z filmu "Gold".

Kenny najlepsze dni ma już za sobą. Jego firma odziedziczona po ojcu jest na skraju bankructwa. Pewnego razu przyśniła mu się indonezyjska dżungla ze złotem, które tam na niego czeka. Postawił wszystko na jedną kartę i mu się poszczęściło. Znalazł złoto. Nagle otworzyły się przed nim wszystkie drzwi prowadzące na szczyt kariery. Niestety jak się później okazało proces ten jest dużo trudniejszy niż można było przypuszczać. Film "Gold" powstał na podstawie prawdziwej historii, która miała miejsce w latach 90. Jednakże żeby uniknąć kontrowersji twórcy odcinają się od faktów i zamieniają nazwy miejsc, imiona osób oraz czas akcji produkcji, aby nie narazić się na dużą krytykę. Albowiem za granicą temat ten nadal jest całkiem świeży. Dla nas natomiast może okazać się w ogóle nieznany. Film Stephena Gaghana to pięknie stworzona biografia z najlepszych dostępnych klisz. Albowiem nie pierwszy raz mamy możliwość oglądać bohatera w kompletnej ruinie, którego los nagle się odwraca. W przeciągu jednej chwili nie dość, że jest bogaty to również awansuje społecznie. Jest to również kolejny film, który ukazuje nam zasady działania "amerykańskiego snu". Wiele podobnych filmów przejechało się na takiej stereotypowej formule, ale najwidoczniej Hollywood nie znudziło się jeszcze produkowaniem obrazów tego typu. Najgorsze jednak w tym wszystkim jest to, że pod tą stertą klisz i banałów kryje się naprawdę niecodzienna i wręcz szokująca opowieść. Materiał źródłowy do filmu "Gold" jest tak nieprawdopodobny, że aż ciężko w to uwierzyć. Jeszcze ciekawsze jest to, że historia ta zdarzyła się naprawdę. Pomijając zmianę nazw miejsc, imion oraz czasu to cała reszta jest wierną kopią skandalu z 1997 roku. I nie jest to byle jaki skandal. Niestety żeby opowiedzieć o jakimś wydarzeniu nie wystarczy mieć ciekawą historię. Oprócz tego trzeba ją przekazać w intrygujący oraz wciągający sposób. Tego niestety w "Gold" zabrakło. Fabuła filmu jest niezbyt ciekawa, mało wciągająca oraz mało ujmująca. Szczególnie to widać po początku, który jest zdecydowanie za długi. Zanim przejdziemy do najważniejszych wydarzeń czyli znalezienia złota minie trochę czasu. Nie radzę jednak sobie robić nadziei, że później będzie lepiej. Owszem, akcja obrazu nieco przyspiesza i staje się odrobinę ciekawsza, ale nie jest to zbytnio znacząca zmiana. Całość i tak prezentuje sobą bardzo poprawną i standardową budowę. Przydałoby się, żeby twórcy poszli nieco w stronę "McImperium", które pomimo podobnego typu historii oraz całkiem podobnie wykorzystanych klisz okazało się znacznie lepszym filmem biograficznym. Zdecydowano się nieco poeksperymentować i zaserwować nam wiele rzeczy w całkiem nowej i odświeżonej wersji. Oglądają film Hancocka przynajmniej nie czuć było przytłaczającej aury stereotypów, które zdecydowano się w nim wykorzystać. Tutaj niestety są one pięta Achillesową produkcji. Na szczęście od totalnej porażki film ustrzegą dwa nieoczekiwane i niecodzienne zwroty akcji, które potrafią nieźle namieszać w fabule obrazu. Są to dwa ostatnie filary, które podtrzymują film Gaghana przed całkowitą kapitulacją.

O strony aktorskiej jest nieźle, ale mogłoby być znacznie lepiej. Postacie wykreowane przez twórców są w większości jednowymiarowe i składają się z całej masy klisz bądź też stereotypów. Nie dostrzeżemy w nich żadnych oznak świadczących o inności bądź wyjątkowości. Analogicznie nasi bohaterowie nie odznaczą się niczym niesłychanym bądź budzącym w nas uczucie podziwu. Bardziej wywołają u nas śmiech ze względu na banalność i powtarzalność ich ruchów. Tak czy siak na pierwszym planie bryluje okropny (z wyglądu) Mattchew McConughey. Jego Kenny jest gruby, brzydki, zadziorny, sprośny, a zarazem obleśny. Nigdy nie sadziłem, że to powiem, ale w "Gold" jest brzydki jak noc (jego wystający brzuch robi swoje). Od strony aktorskiej natomiast prezentuje się całkiem nieźle, ale nie jest to rola, która na długo zapadnie nam w pamięci (no może ze względu na jego wygląd). Od pewnego czasu mam wrażenie, że aktor usilnie wybiera poważne i Oscarowe role, aby zgarnąć kolejną statuetkę. Niestety trzeba znać umiar i próbować wszystkiego. Na ekranie całkiem nieźle partneruje mu Edgar Ramírez, który wciela się w Michaela Acostę. Na drugim planie natomiast mamy świetną Bryce Dallas Howard.

Wykończenie filmu zostało wykonane na bardzo dobrym poziomie. Zarówno scenografie, kostiumy, zdjęcia jak i muzyka prezentują sobą naprawdę dobry poziom. To samo można powiedzieć o klimacie, który nieustannie balansuje na granicy powagi, a nieustającej euforii z powodu znalezienia złota. Warto również zwrócić uwagę na humor, który często się w produkcji pojawia.

"Gold" to film, który miał szansę na długo zaistnieć w świecie kinematografii. Jego największą zaletą była sama opowieść. Niestety gdy nieumiejętnie się ją opowie nawet najlepszy materiał może nas zmęczyć. Tak właśnie się stało z filmem Stephena Gaghana. Produkcja ta ani nie zrewolucjonizuje kina, ani nawet nie zapadnie wam jakoś głęboko w pamięci. Prawdę mówiąc jest to obraz typu obejrzyj-zapomnij. Jedyną rzeczą, która nam po nim w głowie pozostanie to świadomość zmarnowanej okazji.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

W niedalekiej przyszłości zmęczony życiem Logan opiekuje się schorowanym Profesorem X w kryjówce przy granicy meksykańskiej. Wysiłki Logana, by ukryć się przed światem i ochronić swoje dziedzictwo, zostają zniweczone, gdy pojawia się młoda mutantka, ścigana przez mroczne siły.

gatunek: Dramat, Akcja, Sci-Fi
produkcja: Wielka Brytania, Francja
reżyser: James Mangold

scenariusz: Michael Green, Scott Frank, James Mangold
czas: 2 godz. 17 min.
muzyka: Marco Beltrami
zdjęcia: John Mathieson
rok produkcji: 2017
budżet: 97 milionów $
ocena: 8,1/10

















Pożegnanie z legendą


Każdy z nas się na czymś wychował. Termin ten odnosi się do popkultury, która nieustannie posiada coraz to nowsze i zmyślniejsze trendy. W naszej historii istnieje kilka takich szczególnych okresów, do których każdy z nas jest w stanie się odnieść. Poprzez ich przypominanie przyporządkowujemy się do poszczególnej grupy i tak rozpamiętujemy młodość. Są tacy którzy wychowali się na komiksach o superbohaterach lub na komiksach o Tytusie, Romku i Atomku. Są ci którzy wychowali się w duchu lat 80-tych i być może dlatego tak podoba im się serial Netflixa "Przedziwne zjawiska". Jest też to nowe pokolenie, które wychowie się na obecnie produkowanych filmach Marvela czy też odświeżonych wersjach Disneyowskich klasyków. Ja natomiast wychowałem się właśnie na tych klasykach Disneya, przygodach Krecika, zwariowanego psa zwanego Scooby-Doo, a także muzyce Bratanków. Wiem, totalny miszmasz. Ale to właśnie jest dowodem na to, że każdy z nas trzyma ze sobą cząstkę tego okresu. I nawet jeśli odświeżone wersje  czy też rebooty nie są zbyt rewelacyjne to i tak my odwołujemy się do sentymentu jakim jest dzieciństwo. Tak samo jest z ostatnim filmem o Rosomaku czyli "Loganie: Wolverine".

Wolverine to niegdyś był niemalże niezwyciężony mutant, którego praktycznie nie dało się zabić. Niestety to już przeszłość. Logan nie jest już taki jak kiedyś. Podupada na zdrowiu i sile. Swój czas dzieli pomiędzy pracę, a opiekę nad schorowanym Profesorem X. Nasz bohater pragnie spokoju i robi wszystko by go osiągnąć. Los jednakże jeszcze raz wystawi go na próbę, gdy u jego progu zjawi się mutantka potrzebująca pomocy. Czy nasz bohater zdecyduje się jeszcze raz komuś pomóc czy to już nie jego bajka? Mówcie co chcecie, ale prawda jest taka, że najnowszy film Jamesa Mangolda to przede wszystkim jedno wielkie pożegnanie z tym dobrze znanym nam bohaterem. Widać to już od samego początku, aż do samiutkiego końca. Taki jest również klimat produkcji, który wyraźnie nam sugeruje, że to już ostatni raz spotykamy Logana. O fakcie tym świadczą również liczne retrospekcje oraz przebłyski z minionych lat. Wszystko chyli się ku końcowi. Jest to najważniejsza rzecz jaką twórcy chcą nam przekazać. Nic nie trwa wiecznie, a więc koniec jest normalnym stanem rzeczy. Jednakże nie samo zakończenie jest ważne, ale również to w jaki sposób się je opowie. Twórcy "Logana" dobrze o tym wiedzą, albowiem serwują nam nie tylko satysfakcjonujące pożegnanie, ale również film o Rosomaku na jaki fani już od bardzo dawna czekali. Jednym z najważniejszych elementów produkcji jest jego naturalność oraz autentyczność. Twórcy chyba po raz pierwszy zdecydowali się nam pokazać swojego bohatera od bardziej ludzkiej strony. Zawsze w przygodach Logana uderzała mnie cała masa nieprawdopodobieństw, mniejszych lub większych, które psuły odbiór każdego z filmów. Tak jakby zawsze chciano zbyt udziwnić jego losy, aby jego dokonania i potyczki wyglądały jeszcze wynioślej. Niestety efekt był wręcz odwrotny. Teraz na szczęście postawiono na bohaterów oraz przygody adekwatne do ich możliwości. Takim oto sposobem fabuła filmu prezentuje się niezwykle intrygująco, zaskakująco świeżo oraz niesamowicie wciągająco. Opowieści nie brakuje napięcia oraz odpowiedniej dramaturgii, które w rewelacyjny sposób budują klimat całego obrazu. Historia jest niezwykle spójna, przejrzysta oraz świetnie dopracowana. Duża zasługa w tym porządnego scenariusza, który dokładnie wszystko precyzuje. I choć momentami widać niedociągnięcia, to jednak jest to zdecydowanie najmniejszy problem obrazu. Jak już wcześniej wspomniałem twórcy postanowili ukazać nam bardziej ludzką stronę Logana i muszę przyznać, że wyszli na tym bardzo dobrze. Przede wszystkim skupili się głównym bohaterze, którego z reguły w tej serii nie oszczędzano. Postanowiono bardzo dokładnie przyjrzeć się jego życiu by odkryć przed nami jego prawdziwe oblicze. Prawda bywa niekiedy szalenie krzywdząca, ale koniec końców to w końcu prawda, której się nie da zaprzeczyć. Tak jest właśnie w przypadku tej produkcji. Jednakże oprócz swoistego pożegnania oraz wnikliwej analizy postaci film Mangolda to coś znacznie więcej. To również niezwykle brutalna i krwawa opowieść jakiej w kinie superbohaterskim brakowało. Przy "Loganie: Wolverine" "Deadpool" wydaje się być tylko imitacją kategorii wiekowej 18+. Tak czy siak mówiąc o brutalności mam na myśli naprawdę krwawe i niepokojące obrazy. To zdecydowanie nie jest film dla dzieci (nie ważcie się iść na to do kina z waszymi pociechami), a nawet dla niektórych dorosłych. Trzeba jednak przyznać, że zabieg ten rewelacyjnie pasuje nie tylko do naszej postaci, ale także co konwencji całego filmu. Akcja obrazu jest natomiast zaskakująco spójna oraz utrzymana na jednolitym poziomie co pozwala nam bez problemu cieszyć się seansem. Wszystko jest perfekcyjnie wyważone. Zarówno sceny pełne widowiskowych potyczek czy pościgów jak i chwile zadumy i odpoczynku. Wszystko jest na odpowiednim miejscu i rewelacyjnie ze sobą współgra.

To samo tyczy się obsady aktorskiej jak i samych bohaterów. Jak już parę razy wspominałem postawiono tym razem na postacie oraz ich dokładne nakreślenie. Oczywiście uwagę skupiono przede wszystkim na Rosomaku co wcale nie oznacza, że innych bohaterów pozostawiono na lodzie. Tym razem postacie drugoplanowe nie zostały potraktowane drugorzędnie. Świadczy o tym postać Profesora X rewelacyjnie sportretowanego przez Patricka Stewarta (też ostatni raz w tej roli) oraz nowy nabytek serii w postaci Dafne Keen jako Laury. Jednakże to Logan jest na pierwszym planie oraz jego rozterki. Twórcy nie bez powodu roztrząsają jego całe życie oraz wybory jakich dokonał. W końcu jest to pożegnanie, a więc wypadało by podsumować całe jego dotychczasowe życie. Jednakże nic na siłę. Wszystko jest odpowiednio wyważone, aby nie przekroczyć cienkiej granicy pomiędzy sentymentem a sztucznością. W roli Logana mamy rewelacyjnego Hugh Jackmana, którego możemy oglądać po raz ostatni w tym wcieleniu. W końcu aż 17 lat odgrywał Rosomaka. Najwyższy czas odejść. W obsadzie pojawili się również Boyd Holbrook jako Pierce (niby główny antagonista, ale tak naprawdę postaci tej znowu zabrakło odpowiedniej charyzmy), Stephen Merchant jako Caliban oraz Richard E. Grant jako Dr Rice.

Od strony wizualnej produkcja również nie zawodzi. Przede wszystkim mamy świetne zdjęcia, klimatyczną muzykę, rewelacyjne scenografie oraz kostiumy. Niesłychanie ważny jest również klimat, który dryfuje gdzieś pomiędzy sentymentem, krwawym filmem akcji oraz sielanką. Produkcja potrafi niejednokrotnie zaskoczyć co należy zdecydowanie zaliczyć na plus. Bardzo dobrze prezentuje się również film od strony komediowej. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale w obrazie znajdziemy całkiem sporo humoru, który potrafi rozbawić.

Coś się kończy i coś się zaczyna. Dokładnie tak można by podsumować "Logana: Wolverine", który pomimo swoistego pożegnania zapowiada nadejście całkiem nowej epoki mutantów. Kiedy to się stanie, nie wiadomo. Pewne jest jednak jedno, że kiedyś to nastąpi. Natomiast sam film to produkcja jakiej w kinie superbohaterkim brakowało. Pośród śmieszków Marvela i grobowego DC swoje miejsce znalazł film do bólu prawdziwy, brutalny oraz pełen zarówno humoru, smutku jak i cierpienia. Bez zbędnego efekciarstwa i niedorzecznej fabuły. Tym razem liczą się postacie oraz ich ostatnia podróż, która jest również naszym ostatnim wspólnym spotkaniem. Dzięki rewelacyjnie skrojonemu "Loganie: Wolverinie" pożegnanie to z pewnością na długo zapadnie w naszej pamięci.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Film śledzi losy zespołu badaczy, którzy zapuszczają się w głąb niezbadanej wyspy położonej na Pacyfiku — tak samo pięknej, jak i zdradliwej — nie wiedząc, że wchodzą na teren należący do mitycznego King Konga.

gatunek: Dramat
produkcja: Wielka Brytania, Francja
reżyser: 
Jordan Vogt-Roberts
scenariusz: Max Borenstein, Dan Gilroy, Derek Connolly
czas: 1 godz. 58 min.
muzyka: Henry Jackman
zdjęcia: Larry Fong
rok produkcji: 2017
budżet: 185 milionów $
ocena: 5,9/10













Wielkie nico


Ludzi zawsze pociąga nieznane. Taką mamy naturę i nic już tego nie zmieni. To właśnie ten pociąg prowadzi nas na nieznane wody, lądy czy na orbitę ziemską, a nawet na księżyc. Jednakże jak powszechnie wiadomo to za mało. Ciągle chcemy wiedzieć więcej, lepiej widzieć, docierać coraz dalej oraz stawać się jeszcze lepsi niż możemy być. Co nas do tego zmusza? Ciekawość, chciwość, przypadek, a może wiara? Tak mocna i głęboka wiara w coś tak nieprawdopodobnego, że aż musi być prawdą. Bądźcie jednak ostrożni moi drodzy. Na Wyspie Czaszki wszystko jest możliwe, a marzenia stają się prawdą.

Nigdy nie zapomnę jak pierwszy raz obejrzałem "King Konga" z 2005 roku w reżyserii Petera Jacksona. To dopiero było coś. Te efekty, ta historia. Coś niesamowitego. Przyznam szczerze, że nie spodziewałem się, że tak prędko doczekamy się kolejnej wersji tej powszechnie znanej historii. Jednakże czego się nie robi dla pieniędzy nieprawdaż? Tak czy siak powstanie "Konga: Wyspy czaszki" to nie tylko skok na kasę. To również (w wierze twórców) odświeżenie klasyka do całkiem nowej wersji. Jednakże czy udało się? No właśnie nie do końca. Jednakże żeby zrozumieć ideę przyświecającą temu rebootowi należy wnikliwie prześwietlić działania studia Warner Bros. które po całkiem sporym sukcesie "Godzilli" wpadło na ciekawy pomysł. Mianowicie włodarze wytwórni postanowili stworzyć MonsterVerse, w którym przedstawią nam filmy o potworach zamieszkujących ziemię. Takim oto sposobem "Kong: Wyspa czaszki" trafia na ekrany kin jako drugi film z całej serii o gigantycznych potworach. Akcja filmu skupia się wokół naukowców z Monarch, którzy wpadają na trop tajemniczej wyspy na oceanie spokojnym. Do tej pory ten ukryty i niezbadany kawałek lądu pozostawał z dala od ciekawski oczu. Teraz jednak dzięki ekspedycji światło dzienne ujrzą fakty na temat tego tajemniczego miejsca. Jednakże oprócz przygody na naszych bohaterów czeka seria niebezpieczeństw, albowiem wyspa na którą trafili nie jest taka jak się spodziewali. Początek produkcji to bardzo dobrze wykalkulowany wstęp, który robi to co do niego należy. Ma za zadanie zaciekawić nas fabułą filmu. Trzeba przyznać, że wychodzi mu to wyśmienicie. Już od pierwszych scen potrafi nas wciągnąć w wir akcji i z utęsknieniem czekać na pierwsze spotkanie z tytułowym monstrum. Co ciekawe twarz Konga poznajemy już w pierwszych kilku minutach jednakże na potwora w całej okazałości będziemy musieli jeszcze poczekać. Twórcy bardzo zgrabnie radzą sobie również z przedstawieniem nam wszystkich głównych postaci. Potrafią w rewelacyjny sposób zbudować napięcie oraz odpowiednią dramaturgię, dzięki której film sprawia wrażenie niesamowicie pochłaniającego. Wiemy, że na tajemniczej Wyspie czaszki czeka na nas nie jedna tajemnica do rozwiązania, a twórcy tylko to wykorzystują i skutecznie podgrzewają napięcie. Jest wartko, ciekawie i naprawdę wciągająco. Zresztą ten model wstępu jest perfekcyjnie zerżnięty z "Godzilli" Garetha Edwardsa. Wizerunek Konga to przez długi czas była pilnie strzeżona tajemnica tak jak wygląd Gdzilli. Z tą różnicą, że fani Godzilli zobaczyli potwora w pełnej krasie dopiero na seansie filmowym. Konga można było już oglądać na jednym ze zwiastunów. Porównajcie plakaty obydwu filmów. Podobieństwo jest wręcz porażające. To samo tyczy się głównego motywu przewodniego jak i czołówki, która wygląda niczym jak z obrazu Edwardsa. Podejrzewam, że jest to pewnego rodzaju sposób na przyporządkowanie danych produkcji do konkretnego uniwersum. W takim przypadku warto również zwrócić uwagę na tajną organizację Monarch, która będzie solidnym spoiwem każdego filmu z serii. Wracając jednak do omawianego obrazu należy wspomnieć, że jest on przede wszystkim nastawiony wyłącznie na akcję. I niestety w tym tkwi największy problem filmu. Zaraz po zapoznaniu się z Kongiem historia momentalnie traci nasze zainteresowanie i staje się dużo mniej intrygująca niż jej początek. Opowieść zdecydowanie zwalnia tempa i nie potrafi już wrócić na dawne tory. Raz potrafi być intrygująca, a zaś kiedy indziej niesamowicie nudna. Co ciekawe najsłabiej prezentuje się właśnie większość scen akcji. Wiem, że brzmi to niedorzecznie, ale taka jest prawda. Ujęciom tym brak emocji oraz odpowiedniego napięcia przez co są one rozegrane na bardzo chłodnej nucie. Są po prostu ok, ale to zdecydowanie za mało jak na film tego kalibru. Znacznie lepiej prezentują się potyczki z tamtejszą florą i fauną jak i samo spotkanie z miejscową ludnością. Reszta to niestety ciężki orzech do zgryzienia. Najsłabszym elementem obrazu jest jego fabuła, która potrafi nas mocno rozczarować. Jest nijaka, mało intrygująca i zdecydowanie zbyt szablonowa. Prawdę mówiąc w "Kongu: Wyspie czaszki" nie znajdziecie niczego odkrywczego. Wiem, że zaraz ktoś powie, że przecież w tym obrazie nie o to chodzi i choć z bólem, to jednak przyznam mu rację. Niestety gdy w produkcji nastawionej na akcję brakuje tego jednego najważniejszego składnika, każdy widz szuka czegokolwiek by się uczepić. Tonący brzytwy się chwyta. Niestety w tym przypadku widz tonie. Fabuła filmu jest zbyt prosta, zbyt nijaka oraz zbyt przewidywalna żeby chociaż przynajmniej zrelaksować się podczas seansu. Brakuje jej lekkości i płynności które zapewniły by nam bezproblemowy odbiór obrazu. Przeszkadzają również liczne klisze, które wiele rzeczy sprowadzają do banału. Aczkolwiek muszę przyznać, że w kilku przypadkach twórcy wykazali się niemałą pomysłowością. Na przykład w senie walki z błyskającym flashem aparatu czy w scenie gdy jeden z bohaterów zamierza się poświęcić dla innych. Niestety to są jedynie wyjątki. Całkiem podobnie mają się wątki poboczne, które aż zalatują kiczem. Jest pan śmieszek, jest pan poważny i jest ten ze spiętymi pośladami, który już na sam widok Konga dostaje piany i jego jedynym marzeniem jest zgładzić wielką małpę. Litości. Już na samą myśl brzmi to okropnie, a jest to nic w porównaniu do tego jak tandetnie wygląda to na ekranie.

Jeśli chodzi o postaci pojawiające się w tej opowieści to niestety problem jest ten sam. Bohaterowie obrazu to tylko z pozoru ciekawe sylwetki. Tak naprawdę tyczy się ich ten sam problem co fabuły produkcji. Postacie są jednowymiarowe, nieciekawe i ledwie zarysowane. Nie potrafią w żaden sposób nas ująć ani sprawić, że będziemy za nimi tęsknić. Jest nam obojętne co się im przydarzy i czy w ogóle przeżyją. Jednakże to jeszcze nic w porównaniu do bohatera granego przez Samuela L. Jacksona. To się powinno wręcz nazywać karykaturą postaci. Zero rozumu (o zdrowym rozsądku nie mówiąc), jakichkolwiek sensownych motywów postępowania, wydumane ego oraz przerastająca sylwetkę pycha. Innymi słowy dramat. Reszta też nie prezentuje się jakoś rewelacyjnie, ale przynajmniej nie eksponują sobą porażenia mózgowego. Aktorstwo jest poprawne, ale bez żadnych fajerwerków. W obsadzie znaleźli się Tom Hiddlestone, Brie Larson, Samuel L. Jackson, John Goodman, Corey Hawkins, Toby Kebbell, Jason Mitchell, Tian Jing oraz najlepszy z całej obsady John C. Reilly.

Od strony technicznej produkcja prezentuje się bardzo dobrze. Główna zasługa w tym świetnych zdjęć, ciekawej muzyki, rewelacyjnie dopasowanych utworów muzycznych, a także świetnych efektów specjalnych. Niestety nie są to efekty, które wywołają w nas niepowstrzymany zachwyt. Wszystko jest w porządku, ale bez większych rewelacji. Oglądając seans w IMAXie z pewnością doznania będą silniejsze, ale szału nie ma (byłem, widziałem, wiem). Warto również zwrócić uwagę na świetne scenografie oraz charakteryzację. Niestety nie do końca kupuję klimat całej opowieści, który jest trochę niemrawy.

"Kong: Wyspa czaszki" to kolejny film o King Kongu w historii kinematografii. Tym razem jednak postanowiono nieco inaczej ukazać nam historię wielkiej małpy. Miało być świeżo i inaczej. Koniec końców twórcom nawet udało się osiągnąć efekt o jaki zabiegali, ale koszem całej reszty. Fabuła jest nudna, przewidywalna i prosta jak drut. Jedni bohaterowie poprawni, ale bez charyzmy, a drudzy są zaś za bardzo przerysowani. Aktorstwo dobre, ale bez rewelacji. Natomiast sceny akcji bez napięcia i emocji to jedna wielka porażka. Po tej premierze można było oczekiwać wiele. Ale na pewno nie tego, że będzie to wielka klapa.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

Winfred jest rozwiedzionym, emerytowanym nauczycielem gry na pianinie, który uwielbia wygłupy i nieustannie robi kawały swoim sąsiadom na niemieckich przedmieściach. Jego córka Ines – pracująca za granicą konsultantka w wielkiej korporacji – lubi mieć wszystko pod kontrolą, równie mocno, jak jej ojciec lubi się zgrywać. Przez lata ich relacje nie układały się zbyt dobrze, więc kiedy ojciec nieoczekiwanie przyjeżdża na kilka dni odwiedzić córkę, jego wizyta przybiera zaskakujący przebieg. Aby przywrócić zestresowanej Ines radość życia i poczucie humoru, Winfred tworzy fikcyjną postać – niepoprawnego biznesmena Toniego Erdmanna.

gatunek: Dramat, Komedia
produkcja: Niemcy, Austria, Rumunia
reżyser: Maren Ade
scenariusz: Maren Ade
czas: 2 godz. 42 min.
zdjęcia: Patrick Orth
rok produkcji: 2016
budżet: 8,3 miliona $
ocena: 7,2/10















Na ratunek córce

Jakby się Was ktoś zapytał na czym polega szczęście w dzisiejszych czasach to co byście odpowiedzieli? Rodzina, duży dom, dobra praca czy dużo pieniędzy? Dla każdego z Was zapewne co innego jest priorytetem. Bardzo łatwo można to rozróżnić jeśli przypatrzymy się miejscu zamieszkania poszczególnych osób. Na przykład dla ludzi mieszkających na wsi co innego jest priorytetem niż dla ludzi zamieszkujących małe bądź duże miasta. Niestety jak to zawsze bywa na świecie panują pewne "trendy", które są powszechnie uważane za najlepszą rzecz jak może się człowiekowi przytrafić. Innymi słowy jest to sztuczna iluzja szczęścia, która jest nam wpajana. Opowiada o tym film "Toni Erdmann" niemieckiej produkcji.

Winfried Conradi to rozwiedziony i emerytowany nauczyciel gry na pianinie, który posiada bardzo specyficzny rodzaj humoru. Uwielbia robić wszystkim żarty i przebierać się za inne osoby. Jego córka to ucieleśnienie korporacyjnego pracownika. Zabiegana, niespokojna, ciągle z  telefonem w ręku i bez chwili spokoju. Nie posiada również zbyt wiele czasu dla swojej rodziny, a także na zbudowanie sensownego związku. Aby pomóc córce znów cieszyć się życiem Winfried wymyśla postać biznesmena Toniego Erdmanna. Dzieci to skarb, o który należy dbać. Zapewne każdy rodzic się ze mną zgodzi i przyzna, że są w stanie zrobić wszystko, aby jak najwięcej pomóc swoim dzieciom wchodzącym w dorosłość. Jednakże kiedy już są oni dorośli są niemalże poza naszą kontrolą. Nie uchronimy ich wtedy przed każdym zagrożeniem. Zawsze jednak możemy ich naprowadzić na właściwy tor. Tak właśnie postępuje główny bohater filmu, który postanawia wyśmiać dotychczasowe życie córki i pokazać jej, że to co robi nie przynosi jej szczęścia ani satysfakcji, ale jedynie udrękę. Trzeba przyznać, że dokonuje tego w bardzo niekonwencjonalny sposób. Nie stara się przekonać swojego dziecka wyniosłymi stwierdzeniami i nagłym zaprzeczeniem każdej rzeczy z jej dotychczasowego życia. Proces, który on inicjuje jest bardzo powolny i skomplikowany. W zasadzie na pierwszy rzut oka w jego działaniach nie da się dostrzec żadnej prawidłowości. To po prostu cykl przypadkowych spotkać o przypadkowym czasie i w przypadkowym miejscu. Jednakże z czasem machina ta zostaje nakręcona do takiego stopnia, że nie sposób już nie dostrzec jej efektów. Tak samo prezentuje się cały film w reżyserii Maren Ade. Na pierwszy rzut oka wygląda niczym seria posklejanych ze sobą scen, które ukazują nam całą masę przeróżnych wydarzeń z życia naszych postaci. Kiedy jednak przyjrzymy im się bliżej okazuje się, że niosą ze sobą drugie znaczenie, które jest dużo ważniejsze. "Toni Erdmann" nie tylko w bardzo realistyczny sposób ukazuje nam życie w wielkim mieście, pracowanie w wielkiej korporacji oraz używanie przywilejów łączących się z pracą w tejże firmie, ale także ukazuje nam ubogie i nieszczęśliwe życie jakie takie osoby prowadzą. Sami zainteresowani nie mają o tym pojęcia, ale cała reszta wie o co tak naprawdę chodzi. To tak zwana iluzja szczęścia i dobrobytu. Pracujesz dużo i masz dużo. Duży dom, dużo kasy i przysłowiowe "szczęście". Niestety tak naprawdę to genialny chwyt marketingowy, który zniewala nasz zdrowy osąd. Przyćmiewa sztucznymi korzyściami oraz złudzeniem spełnienia, kiedy tak naprawdę okazuje się, że to tylko sztuczka. Ale żeby to dostrzec potrzebna jest osoba z "zewnątrz" jak Toni Erdmann. Jednakże obraz w reżyserii Maren Ade to nie tylko wartościowa lekcja na temat otaczającego nas świata, ale to również pewnego rodzaju przestroga przed tego typu złudnymi iluzjami.  A wraz z wartościowym przekazem film może pochwalić się całkiem ciekawą i wciągającą opowieścią, która z pewnością zostanie z nami na długo po zakończeniu seansu. Jednym z kluczowych elementów jest również rewelacyjny scenariusz, który świetnie łączy ze sobą poszczególne sceny na pierwszy rzut oka prezentujące się niczym nic nie znaczące obrazy. Niestety "Toniemu Erdmannowi" daleko do filmu idealnego. Przede wszystkim produkcja jest za długa. Zamiast skupić się na najważniejszych wątkach reżyserka postanowiła również wpleść w swoją opowieść całą masę niepotrzebnych i nie mających żadnego znaczenia dla fabuły wątków, które skutecznie zaśmiecają obraz. Przez zastosowanie ich aż tak wielu główna oś produkcji prezentuje się niezwykle miałko przez tak wielkie zatłoczenie niemających znaczenia niuansów. Fabuła jest strasznie rozwodniona i aż za bardzo rozciągnięta do granic możliwości. Ja wiem, że reżyserka chciała wyraźnie podkreślić osobowość Winfrieda, ale w swoich staraniach niestety posunęła się za daleko. Chciała dobrze, ale wyszło jak zawsze. Stąd niestety rodzi się wiele kontrastów w obrazie pani Ade, które ciężko zrozumieć. Co nią kierowało kiedy umieszczała w swoim filmie te konkretne sceny. Niektóre z nich są wręcz niesmaczne i tworzą sztuczne i całkiem niepotrzebne niuanse, które poniekąd przyćmiewają odbiór produkcji. Bardzo nad tym ubolewam, albowiem materiał źródłowy prezentuje się wyśmienicie tak samo jak sam zamysł opowieści. Na papierze zapewne też wyglądało to dużo lepiej, ale w praktyce niestety okazało się, że jest to totalna wtopa. To samo tyczy się akcji produkcji, która jest bardzo nierówna i niespójna właśnie przez wykorzystanie tych niepotrzebnych scen. 

Obsada produkcji to jeden z plusów "Toniego Erdmanna". Na ekranie przede wszystkim błyszczą Peter Simonischek oraz Sandra Hüller. Obydwoje dostarczają nam niesamowitych kreacji aktorskich, które zdecydowanie zasługują na naszą uwagę. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o tym jak zastała stworzona postać Winfrieda czy też Toniego. Główny bohater już z samego założenia ma być inny i wyjątkowy. Nie oznacza to jednak, że należy go kreować na czubka czy też osobę w pewnym stopniu upośledzoną. Nie podoba mi się jak postanowiono nakreślić tę postać, a przynajmniej jej część. Nie da się jednak ukryć, że reżyserka lubi awangardę nawet wtedy gdy jest ona niesmaczna, a więc radzę wam się na to przygotować. Takich samych zastrzeżeń nie mam do bohaterki Hüller, aczkolwiek nie mogę się opędzić od wrażenia, że też poczyniono pewne kroki, aby wykreować jej osobowość w podobny sposób. Na szczęście tym razem sprawa nie zaszła już tak daleko.

W produkcji niezwykle ważny jest klimat całej opowieści, który poniekąd jest odzwierciedleniem osobowości Winfrieda. Awangardowy, niekonwencjonalny, pełen sprzeczności i specyficznego poczucia humoru. Opowieść ukazuje nam również kontrast pomiędzy "naszym" światem (cokolwiek to znaczy) a wielkim światem Ines, który nie bez powodu jest ukazany w filmie niczym odległa kraina, w której panują zwyczaje całkiem odbiegające od tych dobrze nam znanych.

"Toni Erdmann" królował na rozdaniu Europejskich Nagród Filmowych co nie znaczy jednak, że jest to film idealny. Podejrzewam, że członków komisji przede wszystkim urzekła ideologia oraz przekaz filmu niż cała reszta. Ze mną jest podobnie. Doceniam ciekawy pomysł i dobre wykonanie, ale także całkiem ciekawą i wciągającą fabułę, rewelacyjne aktorstwo oraz klimat obrazu. Niestety produkcja jest za długa, za bardzo rozdrobniona na niepotrzebne sceny, posiada niekiedy zbyt awangardowy styl oraz kreuje głównego bohatera na pewnego rodzaju czubka. Jednakże pomimo tych wszystkich wad dostrzegam w nim przebłysk geniuszu, który szczerze doceniam.

Zapraszam do polubienia profilu facebook'okwego abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.