Snippet

”Spotlight” to oparty na faktach film, ukazujący pracę dziennikarzy „Boston Globe” przy śledztwie ws. molestowania seksualnego dzieci w instytucjach kościelnych na terenie stanu Massachusetts. Śledztwo pracowników najstarszego, ciągle aktywnego dziennika w USA, staje się początkiem międzynarodowego skandalu, którego pokłosiem jest fala procesów i wstrząsających relacji z całego świata. Odkrycie dziennikarzy przedstawione w „Spotlight” okazuje się jedną z najważniejszych publikacji prasowych w Stanach Zjednoczonych XXI wieku.

gatunek: Thriller
produkcja: USA
reżyser: Tom McCarthy
scenariusz: Tom McCarthy, Josh Singer
czas: 2 godz. 8 min.
muzyka: Howard Shore
zdjęcia: Masanobu Takayanagi
rok produkcji: 2015
budżet: 20 milionów $
ocena: 8,7/10






 
Prawda jest dla ludzi


Zastanawialiście się kiedyś czym jest film? Dla większości jest to nakręcony przez reżysera i wyprodukowany przez studio obraz, który ma służyć rozrywce i sprawić, że choć na chwilę zapomnimy o rzeczywistym świecie. Prawdą jest, że gdyby nie kilkunastoletni okres ewolucji kinematografii byłbym w stanie przyznać tym ludziom rację. Na samym początku zapewne myślano o filmach bardzo ogólnikowo jako rozrywce dla każdego. Jednakże z biegiem lat produkcje kinowe zaczęły odzwierciedlać rzeczywistość, opowiadać o bardziej przyziemnych sprawach, a niekiedy nawet nagłaśniać niektóre z nich. Taki właśnie jest najnowszy film Toma McCarthy'ego, który z rozrywką nie ma nic wspólnego.

"Spotlight" opowiada o grupce dziennikarzy śledczych, którzy natrafiają na sprawę molestowań dzieci przez rzymskokatolickich księży i postanawiają zgłębić sprawę poprzez szczegółowe śledztwo. Na pierwszy rzut oka tematyka produkcji wydaje się bardziej pasować do dokumentu telewizyjnego niż filmu fabularnego puszczanego w kinie. Nic bardziej mylnego. Fabuła produkcji jest niezwykle intrygująca, wciągająca oraz tajemnicza. Przedstawia nam w bardzo dokładny i skrupulatny sposób przebieg całego dochodzenia od początku do końca. Ukazuje nam w jaki sposób dziennikarze dotarli do prawdy, jak wielu ludzi wiedziało o całej sprawie oraz kto przyczynił się do zatuszowania całego zajścia. Zdarzenia ekranowe mogą wywołać u nas oburzenie, odrazę lub gniew nie tylko z powodu księży, którzy dopuścili się przestępstwa, ale także samej instytucji Kościoła, który pozwolił na zatuszowanie całej sprawy. Film McCarthy'ego ogląda się jak pierwszorzędny thriller, w którym mamy diabelską intrygę, grupkę śmiałków którzy podjęli się jej rozwiązania oraz sztab ludzi robiących wszystko co w ich mocy, aby prawda nie ujrzała światła dziennego. Tylko tym razem to nie fikcja, a samo życie. Scenariusz "Spotlight" powstał na podstawie nagrodzonego nagrodzą Pulitzer'a śledztwa, które wstrząsnęło nie tylko Ameryką Północną, ale także całym światem. Twórca produkcji nie boi się opowiedzieć tej historii w odważny i bezpośredni sposób. Naświetla nam w obrazie problem, który później dokładnie i szczegółowo omawia, aby nie było niedomówień. Wyzbywa się swoich poglądów, emocji oraz wyznania dzięki czemu jest w stanie w pełni obiektywnie ukazać całą opowieść. Dodatkowo dzięki rewelacyjnej narracji, wartkiemu tempie akcji oraz bardzo dobrze rozplanowanemu i skonstruowanemu przebiegowi zdarzeń potrafi w niezwykle lekki i nikogo nie krzywdzący sposób opowiedzieć o tak palącym problemie jakim jest molestowanie dzieci przez księży.

Film McCarthy'ego oprócz świetnego scenariusza można pochwalić za rewelacyjne aktorstwo. Sam fakt, że reżyserowi udało się zebrać na planie produkcji takie znakomite gwiazdy już o czymś świadczy. Jednakże w większości przypadków sławne nazwisko jest niczym kampania reklamowa mająca jedynie przyciągnąć widzów do kin. Wtedy nie liczy się jakość, tylko makra. W "Spotlight" mamy zarówno światową markę jak i świetną jakość. Tworzą ją: genialny Mark Ruffalo, świetny Stanley Tucci, rewelacyjny Michael Keaton, bardzo dobra Rachel McAdams oraz równie dobry Brian d'Arcy James. Na ekranie pojawiają się również: Liev Schreiber, John Slattery, Billy Crudup oraz Jamey Sheridan. Cała obsada prezentuje się naprawdę rewelacyjnie, ale na wyróżnienie zasługuje Mark Ruffalo, który rewelacyjnie sportretował Mikea Rezendes'a dzięki czemu to właśnie jego postać najbardziej pozostaje nam w pamięci.

Przy oglądaniu produkcji warto również zwrócić uwagę na zdjęcia Masanobu Takayanagi, które poprzez swoją prostotę, dobre wykonanie i lekkość oddają nie tylko klimat produkcji, ale również odnoszą się do jej problematyki. Kolejnym godnym spostrzeżenia elementem jest muzyka Howarda Shore'a, który rewelacyjnie buduje atmosferę poprzez delikatne i stonowane brzmienia. Króluje napięcie, tajemnica oraz nieprzerwana walka o odkrycie prawdy. Dodatkowo produkcja skłania nas do przemyślenia naszej postawy w sprawie przestępstwa, którego dopuścili się księża.

A więc czy filmy służą jedynie rozrywce? Nic nie znaczącej uciesze, która zajmując nam trochę czasu sprawi, że poczujemy się lepiej? Nie. W dzisiejszych czasach o produkcjach kinowych coraz rzadziej myśli się w kategoriach samej rozrywki. Choć nadal jest to forma odskoczni to porównuje się ją raczej do dobrej książki, która nigdy nie była po prostu książką czytaną wyłącznie dla przyjemności. Mentalnie to coś znacznie więcej. Tak samo jest ze "Spotlight" Toma McCarthy'ego, które oprócz bycia świetnym thrillerem jest piekielnie dobrą opowieścią o problematycznej i z życia wziętej sprawie. Produkcja odważnie porusza trudne i czasem ciężkie do zaakceptowania tematy. Jest pewnego rodzaju informacją, formą dzięki której ta dziedzina na zawsze pozostanie w obiegu. Uważam, że na tegorocznych Oscarach® "Spotlight" zrobi nie małe zamieszanie nie tylko poprzez świetny scenariusz, historię, aktorstwo oraz wykończenie ale również ze względu na to, że porusza dyskusyjną tematykę.

Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 

Siódma część sagi "Gwiezdnych wojen" rozgrywająca się 30 lat po wydarzeniach z "Powrotu Jedi".

gatunek: Przygodowy, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyser: J.J. Abrams
scenariusz:Lawrence Kasdan, J.J. Abrams, Michael Arndt
czas: 2 godz. 15 min.
muzyka: John Williams
zdjęcia:Daniel Mindel
rok produkcji: 2015
budżet: 200 milionów $
ocena: 7,6/10













 
Moc wciąż jest z nami


Dawno, dawno temu w odległej galaktyce... George Lucas stworzył niesamowity i ponadczasowy świat, który zapisał się na kartach historii oraz pomimo upływu kilkunastu lat wciąż jest dobrze kojarzony nawet wśród młodych. Dzięki niekonwencjonalnemu podejściu, bujnej wyobraźni i odwadze twórcy serii mamy możliwość podziwiać dzieło, które już w 1977 zrobiło furorę. A ich czas jeszcze nie dobiegł końca. Najlepszym przykładem tego stwierdzenia jest fakt, że Hollywood znowu zapragnęło powrócić do świata "Gwiezdnych wojen". Chociaż George Lucas dopowiedział nam w prequelach co miało miejsce przed Darthem Vaderem oraz Gwiazdą Śmierci, to jednak światu nigdy dość. A więc powstała kolejna część cyklu, ale tym razem z J.J. Abramsem na czele, który porzuciwszy stworzoną na nowo serię "Star Treka" postanowił spróbować swoich sił w innym dziele sci-fi. Czy moc sprzyjała reżyserowi?

Na samym początku pragnę zaznaczyć, że właściwie wybrałem się na nowe "Gwiezdne wojny" nie mając praktycznie pojęcia o czym one będą. Niestety nie była to moja wina spowodowana poprzez niedopatrzenie, a celowy zabieg twórców. Z jednej strony podziwiam Disney'a, całą obsadę i Abramsa, że udało im się uniknąć wycieków na temat produkcji, ale z drugiej strony strzęp informacji jaki podano nam w opisie, w którym możemy przeczytać, że jest to siódma część sagi mająca miejsce 30 lat po oryginalnej trylogii, to jednak jest jakieś nieporozumienie. Przynajmniej najmniejszy zarys fabularny byłby już na miejscu. Niestety nawet tym nas nie uradzono co według mnie jest nie w porządku wobec widzów. Niemniej jednak twórcy wyszli z dobrego założenia, że na nowy film z serii i tak się wybierzemy. A więc pojawia się logo Lucasfilm. Cisza na sali. Krótka przerwa i nikt nie oddycha. Zwątpienie czy film w ogóle się zacznie. I w efekcie – ulga –  pojawia się logo "Gwiezdnych wojen" i słynna muzyka Johna Williamsa. To co widzimy na ekranie to nic innego jak tradycyjne i pojawiające się we wszystkich częściach intro ze spłaszczonymi i szybującymi ku górze napisami, które równie dobrze mógłby być opisem filmu. Jednakże co dalej?

Fabuła produkcji to połączenie rozpędzonego pociągu, który przystaje zaledwie na kilka chwil na stacji by znowu ruszyć niczym Struś pędziwiatr. Jest ciekawa, wciągająca i dobrze poprowadzona. Najlepiej prezentuje się z samego początku tak do jednej trzeciej filmu. Wtedy to przedstawieni nam są nowi bohaterowie, nowe zagrożenie i nowa misja. Później niestety całość przybiera zatrważającego tempa jakbyśmy spuścili psa ze smyczy, który w pogoni za zwierzyną nie jest w stanie się zatrzymać. Tutaj właśnie tak jest. Akcja jest niezwykle warka przez co nie ma mowy o nudzie w najnowszych "Gwiezdnych wojnach". Z drugiej strony niestety nie ma mowy także o chwili przerwy, podczas której zaznajomilibyśmy się ze światem przedstawionym. Wszechobecny pęd sprawia, że przez większość czasu nie wiadomo za co się przysłowiowo "złapać", aby nadążyć za pędzącą akcją. Ma to oczywiście swój urok, ale niestety momentami zaczyna być męczące. Choć po pewnym czasie dostajemy garstkę informacji, to jednak nie wyjaśniają one wszystkiego i pozostawiają wiele do myślenia. Na przykład: jakim cudem nastał Nowy Porządek, albo skąd wziął się zakon Ren. Te niewiadome są zbyt intrygujące by odkładać je na kolejne części. J.J. Abrams przyznał w którymś z wywiadów, że zdecydowanie jest fanem "starych" części cyklu niż "nowych" stworzonych na przestrzeni 1999-2005 roku. Tą fascynację widać, aczkolwiek nie zawsze. W oryginalnej trylogii Lucasa nie było takiego pędu. Pomimo bitew i zniszczenia Gwiazdy Śmierci wszystko i tak było rozegrane na spokojniejszych nutach przez co lepiej się to oglądało, a poza tym świat przedstawiony był znacznie lepiej wykreowany. Tutaj tego trochę brakuje, ale za to mamy świetną (co prawda bardzo krótką) scenę w pewnym pubie, która przypomina tę z "Powrotu Jedi". Niestety "Przebudzenie mocy" od pewnego momentu zaczyna łudząco przypominać fabułę "Nowej nadziei". I nie jest to bynajmniej mruganie okiem do fanów. Wygląda to tak jakby powielono pewną część scenariusza pierwszego filmu z cyklu. Choć zabieg ten nie razi tak bardzo dzięki dobrze wykonanej otoczce z postaci, efektów itp. no ale ile razy można rozwalać broń pokroju Gwiazdy Śmierci? Nawet sami bohaterowie przyznają, że to już było. Tak czy siak "Przebudzenie mocy" to w miarę solidne dzieło, które niezwykle lekko i przyjemnie się ogląda. Dodatkowo z kilkoma niespodziewanymi zwrotami akcji i sentymentem zarówno do serii jak i starych bohaterów po prostu nie da się go całkowicie przekreślić.

Bohaterowie "Gwiezdnych wojen" to z reguły silne, dobrze napisane i sportretowane charaktery będące zarówno jedną z najważniejszych elementów produkcji. Nie bez powodu seria jest kojarzona z Darthem Vaderem, Obi Wanem Kenobim czy Yodą. To właśnie dzięki nim filmy Lucasa są lepiej kojarzone. Tak samo zapewne będzie z "Przebudzeniem mocy", w którym znowu mamy do czynienia se świetnie stworzonymi i zagranymi bohaterami, którzy nie dają sobie w kaszę dmuchać. Na pierwszym planie mamy rewelacyjną Daisy Ripley, której Ray jest postacią niezwykle silną, zaradną, pomysłową i sprytną. Koniec z nieporadnymi i czekającymi na ratunek damami. Czas na silne i radzące sobie w trudnych sytuacjach postacie kobiece. To lubię. Duży plus dla twórców. Zaraz obok Ripley mamy Johna Boyega w roli Finna. Choć z początku martwiłem się o tego bohatera, to na szczęście okazało się, że to ciekawie przedstawiona sylwetka z dużą ilością lekkiego humoru. Mamy również świetnego Oscara Isaaca jako Poe Damerona, który według mnie powinien dostać znacznie więcej czasu ekranowego. Niestety inni okazali się ważniejsi. Wraz z powrotem "Gwiezdnych wojen" nie mogło oczywiście zabraknąć starych, dobrze nam znanych bohaterów, którzy przeszli już do legendy. Dzięki opatrzności mocy na ekranach kin znowu pojawiają się Harrison Ford, Carrie Fisher, Peter Mayhew oraz Mark Hamill (na którego kazano nam długo czekać), którzy przywracają nam wspomnienia o dawnych dziejach. W roli szwarc charakterów mamy Kylo Rena, Generała Hux'a oraz głównodowodzącego Snoke'a. Wszyscy trzej przypominają znane nam wszystkim trio w postaci Dartha Vadera, Porucznika Tarkina oraz Imperatora. Niestety "stare" trio prezentowało się znacznie lepiej. Kylo Ren to postać pewna siebie, pyszna, ale za to rozdarta wewnętrznie i niestabilna emocjonalnie. Popada w niekontrolowane furie, a do tego bez maski spędza nam sen z powiek, że mógłby być godnym następcą Vadera. A jako filmowy złoczyńca prezentuje się mizernie. Adam Driver jako Ren wypada w miarę przekonująco, ale rewelacji też nie ma. To samo tyczy się głównodowodzącego Snoke'a (Andy Serkis), który jest postacią stworzoną dzięki CGI i muszę przyznać, że nie wygląda za dobrze. Z całej trójki najlepiej wypada Domhnall Gleeson, który portretuje bezwzględnego, pewnego siebie, a przede wszystkim rozsądnego w działaniach generała Hux'a. Choć jest to postać lekko przeszarżowana i odgrywana w furii i bezwzględności (nie bez powodu po internecie krążą jego nawiązania do Hitlera) to jednak wypada dwa razy lepiej niż reszta anty bohaterów. Ma charyzmę i szał w oczach, a do tego jest rewelacyjnie zagrany. Nie należy zapominać także o droidach: jak zawsze pokręcony C-3PO, komiczny R2-D2 oraz nowy nabytek serii czyli BB-8. Niezwykle pocieszny, zabawny, poręczny i wielofunkcyjny robot, którego z marszu pokochamy.

Jednakże nowe "Gwiezdne wojny" to nie tylko ciekawe postacie oraz fabuła. W dziele J.J.Abramsa znajdziemy również pełne werwy sceny pościgów, które zostały nakręcone z niebywałą lekkością i płynnością. Zresztą to tyczy się wszystkich scen akcji. Na uwagę zasługują również świetne zdjęcia Daniela Mindela, które dodają produkcji werwy oraz bardzo dobra muzyka Johna Williams'a. Twórcy zarzekali się, że odchodzą od dominacji efektów komputerowych w filmie i skupią się także na tych tworzonych w starym stylu. Dzięki temu mamy świetnie wykreowany świat, który przepięknie się prezentuje. Do tego jeszcze odrobina humoru w stylu Abramsa oraz świetnie potyczki na miecze. W naszej pamięci pozostaną również rewelacyjne kadry takie jak ten przedstawiający oddział szturmowców lecących przy zachodzie słońca, które po prostu "chwytają" za gardło.

Dnia 18 grudnia 2015 roku miało miejsce przebudzenie. Czy wy też je poczuliście? Ja muszę przyznać, że chociaż film mnie jakoś specjalnie nie zachwycił, to jednak ma w sobie to "coś", które sprawiło, że całkiem przyjemnie mi się go oglądało. Oczywiście posiada swoje wady, szczególnie na poziomie fabularnym, to jednak ma w zamian ciekawe i dobrze sportretowane postacie, bardzo dobre efekty, ciekawe zdjęcia, jak zawsze klimatyczną muzykę oraz pociesznego BB-8. Dzięki nim ocena filmu rośnie. Teraz tylko pytanie co dalej? Albowiem "Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy" to zaledwie pierwsza część z zapowiadanej trylogii. Do tego dojdą jeszcze filmy: "Rogue One" oraz produkcja o Hanie Solo. Nie wiem jak wy, ale ja mam wrażenie, że taka taktyka bardzo szybko uśmierci całą sagę, która poprzez nadmiar obrazów wszystkim się znudzi. A czy rzeczywiście tak będzie przekonamy się w niedalekiej przyszłości.

Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.

 

FBI znajduje na Times Square tajemniczą kobietę, której całe ciało pokryte jest tatuażami, a jej pamięć została wymazana. Jane Doe nie pamięta kim jest, ani co się jej przytrafiło... Jak się później okazuje jej tatuaże okazują się być kluczem do rozwiązania szeregu zagadek kryminalnych. Nie wiadomo jednak, kto zrobił Jane tatuaże, ani czy jego intencje są dobre czy złe. FBI nie wie czy może zaufać tajemniczej nieznajomej.

oryginalny tytuł: Blindspot
twórca: Martin Gero
gatunek: Dramat, Kryminał
kraj: USA
czas trwania odcinka: 42 min.
odcinków: 23
sezonów: 1
muzyka: Blake Neely
zdjęcia: David Johnson, David S. Tuttman, Martin Ahlgren
produkcja: NBC
ocena: 7,3/10 (system oceny seriali wyjaśniam tutaj) 
wiek: dozwolone od 12 lat (wg. KRRiT)






Na  "Blindspot: Mapę zbrodni" natrafiłem dzięki Canal +, który to zaczął emitować ten serial. Poprzez intrygującą zapowiedź i kulisy serii postanowiłem sięgnąć po tę produkcję i przekonać się czy warto się z nią zaznajomić. Pozwolę sobie jeszcze wyjaśnić skąd wzięło się imię i nazwisko głównej bohaterki. Otóż jeśli wiecie lub nie Jane Doe to imię i nazwisko każdej niezidentyfikowanej przez rząd amerykański kobiety. Nasza bohaterka otrzymała właśnie takie inicjały dlatego, że FBI nie było w stanie ustalić jej prawdziwych danych osobowych (do czasu oczywiście). W przypadku mężczyzny imię i nazwisko brzmią: John Doe.


 
Po tatuażach do celu

Ocena: 7,2

Wśród niezliczonej ilości produkcji telewizyjnych, które pojawiają się jak grzyby po deszczu w sezonie jesienno-zimowym mamy spore szanse natrafić na co najmniej jedną, która nas zaintryguje do tego stopnia, że z wielką chęcią obejrzymy ją w całości. "Blindspot: Mapa zbrodni" jest jednym z niewielu seriali, który bardzo szybko zaskarbił sobie szerokie grono odbiorców stając się numerem jeden jesienno-zimowego sezonu. Czy serial Martina Gero rzeczywiście jest taki dobry, a morze to zwykła produkcja dla mas?

Choć niektórych odpowiedź na to pytanie może lekko zdezorientować, ale tak naprawdę serial oscyluje pomiędzy obydwoma tymi stwierdzeniami. Dlaczego? Twórca serialu – Martin Gero, wyszedł z ciekawym pomysłem, który dobrze rozwinięty ma naprawdę spore szanse na powodzenie. Mamy nagą kobietę zamkniętą w czarnej torbie, którą ktoś pozostawił na Times Square. Oprócz tego ciało owej nieznajomej całe jest pokryte tatuażami, a jej pamięć została wymazana. Jak na początek całkiem nieźle. Fabuła serialu okazuje się być całkiem wciągająca, intrygująca, zaskakująca i dobrze zbudowana. Niestety posiada także słabe strony w postaci przewidywalności niektórych posunięć czy też niekiedy zbyt dużego uproszczenia niektórych faktów przez co seria znacznie traci na poziomie. Każdy z odcinków skupia się na osobnym tatuażu, jednakże cały serial nie ma podobnej formy do produkcji typu "Arrow", "Grimm" czy "Flash" gdzie główna intryga jest rozplanowana co kilka odcinków, a reszta epizodów to pewnego rodzaju wypełniacze. Tutaj tak nie jest. Mimo, że każdy z odcinków poświęcony jest innemu "graffiti" na ciele głównej bohaterki (konkretnie ujmując innemu dochodzeniu), to jednak każdy z nich tyczy się pierwszoplanowego wątku. Dzięki temu nie mamy wrażenia, że twórcy bawią się z nami w kotka i myszkę. Przedstawiają nam nieprzerwany ciąg zdarzeń, który został zapoczątkowany przez tajemniczą kobietę w walizce. Akcja produkcji jest niezwykle wartka, a my mamy wrażenie jakby cały czas była na jakichś sterydach. Nie ma czasu na chwilę namysłu czy chociażby czułe słówka. Tutaj postawiono na czystą akcję, która wypełnia serial po brzegi. Choć mordercze tempo serii może zdać się dla kogoś męczące, to jednak pozwala ono twórcom zachować ciągłość zdarzeń, niezwykłą spójność i przejrzystość. Tutaj nie ma mowy o jakichkolwiek niejasnościach czy lukach w fabule. Wszystko jest jasne jak słońce. Oprócz tego całość jest niezwykle lekka i przyjemna w odbiorze.

Bohaterowie w "Blindspot" to ciekawe, solidnie nakreślone i dobrze sportretowane postaci. Zarówno pierwszy plan jak i dalsze posiadają dobrze rozbudowane wątki. Nie mamy wrażenia, że niektórym sylwetkom poświęcono trochę więcej, a innym trochę mniej czasu. Twórcom udało się zgrabnie opowiedzieć historię wszystkich bohaterów na przynajmniej zadowalającym poziomie. Na froncie mamy świetną Jaimie Alexander jako Jane Doe oraz równie dobrego Sullivana Stapleton'a jako Kurta Weller'a. Tę dwójkę należy wyróżnić ze względu na liczne koniunkcje ich losów oraz przysłowiową "chemię" pomiędzy nimi. Jednakże oprócz tej dwójki na ekranie pojawiają się również: Rob Brown jako Edgar Reade, Audrey Esparza jako Tasha Zapata, Marianne Jean-Baptiste jako Bethany Mayfair – szef FBI, Ashley Johnson jako Patterson Leung oraz Michael Gatson jako Thomas Carter - szef CIA i Ukweli Roach jako Dr Borden. W ostatnich odcinkach pojawia się również tajemnicza postać grana przez François Arnaud'a.

W najnowszym serialu stacji NBC możemy również natrafić na ciekawe zdjęcia, wartką i energiczną muzykę Blakea Neely'ego oraz dobre wykończenie. Nie zawodzą plenery, efekty specjalne oraz sceny pościgów. Oprócz tego mamy do czynienia z pełnym napięcia i dynamizmu klimatem oraz lekkim i nienachalnym humorem, który raz za czasu pojawia się w serii. Twórcy chcą, abyśmy brali ich serię na poważnie przez co właśnie w takiej konwencji starają się utrzymać akcję produkcji. Ukazują nam blaski i cienie pracy w specjalnym wydziale oraz ukazują również przykre konsekwencje złych wyborów.

Podsumowując "Blindspot: Mapa zbrodni" to dobrze zrealizowany serial, z ciekawą historią i bardzo dobrą obsadą. Do tego posiada intrygujące zakończenie, które ujawnia rąbek tajemnicy związanej z tatuażami. Niestety posiada również swoje bolączki, które czynią go produkcją balansującą  na granicy pomiędzy godną uwagi produkcją, a nic nie wartą ściemą dla mas. Niemniej jednak warto skusić się na przygodę z tą niezwykle wartką i zaskakującą serią. Teraz tylko pozostaje pytanie w jakim kierunku produkcja NBC zmierza. Albowiem stacja przedłużyła pierwszy sezon z 10 do aż 23 odcinków oraz zamówiła kolejny sezon. Czy była to dobra decyzja i czy zamiast 23 epizodów nie lepiej było zamówić po prostu kolejny sezon dowiemy się już z początkiem 2016 roku.




 
Tatuaże kluczem do tajemnicy


Ocena: 7,4

Najnowsza produkcja stacji NBC pod tytułem "Blindspot: Mapa zbrodni" okazała się niespodziewanym hitem nie tylko stacji, ale także całej ameryki. To właśnie ten serial mieszkańcy zza oceanu oglądali najchętniej zeszłej jesieni. NBC postanowiło wykorzystać tę okazję przez co serial powrócił do nas już po przerwie świątecznej z aż 13 nowymi epizodami, które wliczać się będą do sezonu pierwszego. Czy decyzja ta była rozsądna i czy "Blindspot" ma szansę długo na tym koniu pojechać?

Od razu wyjaśniam dlaczego recenzuję ten serial na dwie raty, a nie po prostu cały sezon. Otóż pisząc wcześniejszą opinię nie wiedziałem, że serial pójdzie właśnie taką drogą jaką poszedł. A recenzji mi było skoda więc zmieniłem zakończenie i puściłem w obieg. Jest to wyjątek, albowiem ja recenzuję całe sezony. Tak czy siak wielokrotnie odwołam się do pierwszej płowy serii, która ku mojemu zaskoczeniu wypada słabiej niż druga część pierwszego sezonu. Jak do tego doszło? Przed świętami serial zakończył się w kluczowym momencie dla całej serii i ujawnił nam jedna z najważniejszych informacji na temat Jane. Do tego momentu tak właściwie nie wiedzieliśmy kim jest, dlaczego ją to spotkało (tatuaże itd.) oraz czemu posiada tak wyjątkowe zdolności. W zakończeniu postanowiono nieco uchylić nam tajemnicy. Jak się później okaże ruch ten okazał się niezwykle ważny dla całej serii, albowiem zapoczątkował on przełom w życiu naszej głównej bohaterki. Druga połowa błyskawicznie startuje i bez problemu ponownie pozwala nam wejść w świat "Blindspotu". Pełnego intryg, akcji oraz misji niczym z serii "Mission: Impossible". Ale do rzeczy. Fabuła części drugiej jest znacznie ciekawsza i bardziej wciągająca dzięki czemu o wiele lepiej się ją ogląda. Dzięki ujawnieniu nam części tajemnicy opowieść wkracza na całkiem nowe tory co powoduje więcej ciekawszych zdarzeń ekranowych oraz przede wszystkim więcej informacji o Jane, Orionie oraz jej przeszłości. W poprzedniej połowie mogliśmy pomarzyć o takich smakołykach, albowiem serial się bardzo powoli rozwijał. Teraz akcja jest jeszcze bardziej wartka niż poprzednio, a wydarzenia ekranowe bardziej ujmujące i absorbujące. Tylko nie myślcie sobie, że twórcy od tak ujawniają nam wszystko. O nie. Ten proces ciągnie się przez całe 13 nowych odcinków i choć w większości przypadków Martin Gero ociąga się z ujawnianiem nowych tajemnic, jakby nie chciał abyśmy je poznali, to jednak udaje mu się zachować złoty środek. Informacje podaje tak aby czasem nie powiedzieć naraz za dużo, ale żeby zaintrygować nas na tyle wystarczająco abyśmy sięgnęli po więcej. Taktyka ta sprawdza się, albowiem zawsze nakarmimy się jakimś strzępem wiadomości, który pozwoli nam sięgnąć po kolejny epizod. Wraz z końcówką poprzedniej części ujawniono nam nową i tajemniczą postać, która zdaje się znać Jane sprzed incydentu na Times Square. Po krótkim czasie okazuje się, że nieznanym mężczyzną jest Oscar – były współpracownik Jane.  Choć z początku nasza bohaterka nie za bardzo mu ufa z czasem zaczyna nawiązywać bliższy kontakt. Jednakże mężczyzna ma na uwadze jej zadanie, o którym zapomniała... Dzięki wprowadzeniu tej nowej postaci, która zna Jane sprzed wypadku opowieść bardzo odżyła i otworzyło się przed nią wiele możliwości Z pewnością akcja przyspieszyła, sprawy dotyczące tatuaży zrobiły się bardziej ciekawe, a przeszłość naszej postaci zaczęła się przed nami powoli ujawniać. Oprócz tego ukazano nam również zamiary tajemniczego mężczyzny wobec Jane. W drugiej połowie serii nie zabraknie również wielu niespodziewanych zwrotów, akcji, które twórcom wyjątkowo się udały, albowiem nie dało się ich przewidzieć tak jak poprzednio. Ogólnie rzecz biorąc główny wątek serialu prezentuje się teraz zdecydowanie lepiej co daje pewną nadzieję, że może Martin Gero rzeczywiście ma obmyślone dalsze losy swojej produkcji. Przynajmniej na to wygląda, albowiem druga połowa jest niezwykle lekka i przyjemna w odbiorze. Nic na siłę. To samo tyczy spraw niedotyczących pierwszoplanowej intrygi. Albowiem nie zapominajmy, że "Blindspot" dalej opowiada o rozwiązywaniu zagadkowych tatuaży na ciele Jane, z których każdy jest nowym dochodzeniem. Niestety o ile większość z tych dochodzeń jest całkiem w porządku to jednak znajdą się w nich również te nijakie i nieciekawe opowieści także z tym jest różnie. Oczywiście nie należy zapominać, że zespół Jane z Kurtem Wellerem na czele to istny Dream Team, który jest w stanie pokonać każdego nawet najgroźniejszego bandziora. Avengersi to przy nich nic. Same tęgie umysły, sprawne ręce, najlepszy refleks i wielkie poświęcenie dla sprawy. Jeśli zaś chodzi o rozwiązywanie dochodzeń dotyczących tatuaży to naszej grupie przychodzi to niebywałą łatwością i splendorem. Wiele rzeczy niemożliwych dla nich jest możliwych tak więc zdecydujcie sami czy jesteście w stanie kupić w 100% taką rozrywkę. Jak się zapomni o jakichkolwiek prawach "Blindspot: Mapa zbrodni" wymiata pod każdym względem jeśli chodzi o jakość i skuteczność rozwiązywanych dochodzeń.

Pod względem postaci druga połowa serialu również prezentuje się znacznie lepiej. Przede wszystkim dostajemy nieco więcej informacji o samej Jane dzięki czemu nie żyjemy w niewiedzy i z ciągłego gdybania kim była, jak do wszystkiego doszło i co jest jej zadaniem. Rozbudowane zostają również jej relacje z Wellerem, na które warto zwrócić uwagę. Głowna bohaterka wiele na tym zyskuje jak i również cały serial. Jednakże w tej części również inne postacie dostały więcej czasu ekranowego. Zaczynając od rozbudowanego wątku Kurta Wellera, Patterson Leung,  Edgara Readea,  Bethany Mayfair, a kończąc na historii Tashy Zapaty i Oscara. Dzięki postrzeżeniu wątków tych drugoplanowych postaci serial zyskuje na wiarygodności, albowiem dalsi bohaterowie nie są traktowani jak powietrze, a produkcja jest bardziej rozbudowana. Jeśli zaś chodzi o aktorstwo to prezentuje się ono na dobrym poziomie. W obsadzie znaleźli się:  Jaimie Alexander, Sullivana Stapleton, Rob Brown, Audrey Esparza, Marianne Jean-Baptiste, Ashley Johnson oraz Ukweli Roach i François Arnaud'a.

Od strony technicznej produkcja NBC prezentuje się bez zarzutów. Porządne zdjęcia, przystępna muzyka, dobre efekty specjalne, ciekawe sceny walk oraz pościgów. Oczywiście nie zapominajmy również o pełnym napięcia, akcji i dramatu klimacie.

Koniec końców druga część serialu "Blindspot: Mapa zbrodni" prezentuje się znacznie lepiej niż  pierwsza. Całość w połączeniu z wątkiem głównym jest bardzo przejrzysta i niezwykle płynna. Niestety to, że wszystko w produkcji jest w porządku nie oznacza to, że jest ona aż taka dobra. Jest to po prostu serial o dwa poziomy wyższy niż taki telewizyjny standard dla kanapowych telemaniaków, którzy oglądają co popadnie.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 

Katniss Everdeen i przywódcy Dystryktu 13 rozpoczynają wielką ofensywą przeciwko Kapitolowi. Walka toczy się już nie tylko o przetrwanie, ale o przyszłość całego narodu. Katniss wspierana przez Gale'a, Finnicka oraz Peetę planuje zamach na prezydenta Snowa. Bezwzględni wrogowie i moralne wybory, przed którymi stanie Katniss, będą dla niej większym wyzwaniem niż cokolwiek, co wcześniej przeżyła na arenach Głodowych Igrzysk.

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
reżyser: Francis Lawrence
scenariusz: Danny Strong,Peter Craig
czas: 2 godz. 25 min.
muzyka: James Newton Howard
zdjęcia: Jo Willems
rok produkcji: 2015
budżet: 160 milionów $
ocena: 4,0/10









 
Zbyt długie pożegnanie


W końcu nadszedł ten czas kiedy po raz ostatni zobaczymy na ekranie Katniss Everdeen, Peetę Mellark'a, Gale Hawthorne'a, Haymitcha Abernathy'ego, prezydenta Snowa czy chociażby Primrose Everdeen. Choć twórcy bardzo sprytnie podzielili ostatnią część książki na dwa odrębne filmy to i tak musieli się pogodzić z faktem, że wszystko się kiedyś musi skończyć. To samo tyczy się ich serii filmowej. Stwierdzono więc, że jak odejść, to z hukiem. I trzeba przyznać, że udało im się.

W poprzedniej części "Kosogłosa" mogliśmy oglądać jak Katniss wraz z pomocą prezydent Almy Coin zagrzewa pozostałe dystrykty do walki z Kapitolem. Obserwowaliśmy polityczne zagrywki, które poprzez propagandę miały na celu doprowadzić do osłabienia pozycji jednej ze stron. Choć akcji w produkcji było niewiele, ta jednak nadrabiała ją ciekawą muzyką, dobrym aktorstwem, świetnym wykończeniem oraz ciekawie poprowadzoną historią, którą dobrze się oglądało. Niestety w przypadku "Kosogłosa. Części 2" to już nie ta sama jakość. Twórcy obiecując nam w licznych zapowiedziach epickie zakończenie sagi narobili nam niewyobrażalnego "apetytu". Na nieszczęście strasznie się przeliczyli dając nam coś zupełnie odwrotnego. Jak do tego doszło? Ciężko dociec w szczególności, że poprzednie filmy z serii były tworzone na bardzo wysokim poziomie. Jednakże tym razem coś poszło nie po ich myśli. Fabuła produkcji jest strasznie nudna, nieciekawa oraz rozciągnięta do granic możliwości. Brak jej napięcia, elementów zaskoczenia czy też jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Film ogląda się z niebywałą obojętnością w stosunku do przedstawianych zdarzeń jak i ukazanych bohaterów. Wszystko jest takie toporne i ciężkie do strawienia. Na dodatek akcji jest jak "na lekarstwo", a sceny walk kompletnie nie "chwytają za gardło". Oczywiście można wyróżnić dwie ciekawe sceny, którymi są: bitwa w kanałach czy scena ze "spadochronami", ale w natłoku innych popadają w niepamięć. Z kolei pomysł mający uczynić z wejścia rebeliantów do Kapitolu kolejną wersję igrzysk zdaje się dobrze prezentować na papierze, ale niestety na ekranie wypada znacznie gorzej. Pułapki przygotowane dla rebeliantów są przekombinowane i zbyt nieprawdopodobne przez co po pewnym czasie zaczynają nas męczyć swoją zmyślnością. Jest tutaj też duża wina reżysera, który popuścił wodze fantazji zamiast w miarę sprawnie zebrać film do kupy, aby stał się chociaż trochę ciekawszy. Nie wiedzieć czemu tak się stało. Czy to zbyt duża presja ciążąca na twórcach, a może wypalenie się reżysera?

Pod względem aktorskim "Kosogłos. Część 2" również nie zachwyca. Główna bohaterka grana przez Jennifer Lawrence jeszcze bardziej straciła na charyzmie przez co wypada strasznie blado. Co ciekawe jest kilka świetnych scen w filmie gdzie widać, że jest w stanie dać od siebie znacznie więcej. Szkoda, że poszła na łatwiznę. Reszta czyli: Woody Harrelson, Phillip Symour Hoffman, Elizabeth Banks, Julianne Moore, Liam Hemswort i Willow Shields prezentują się całkiem dobrze, ale nie ma ich zbyt często na ekranie. W tej części najlepiej prezentują się świetny Josh Hutcherson, który ponownie dostarcza nam intrygującą kreację lekko zwariowanego Peety, bardzo dobry Donald Sutherland, który daje ciekawy popis umiejętności czyniąc jego performance chyba najlepszym z całej serii oraz Sam Claflin jako Finnic Odair oraz Jena Malone jako Johanna Manson.

Seria "Igrzyska śmierci" zawsze prezentowała sobą przyzwoite wykończenie w postaci bardzo dobrej muzyki, ciekawych zdjęć i dobrych efektów. Gdyby w przypadku ostatniej części było podobnie ocena na pewno byłaby chociaż o jeden punkt wyższa. Niestety oprócz dobrych efektów w "Kosogłosie. Części 2" nie znajdziemy już nic godnego uwagi. Zdjęcia są bardzo toporne i źle skadrowane przez co film traci na dynamizmie. Jednakże zdjęcia to jeszcze nie koniec świata. To co James Newton Howard zrobił z muzyką do produkcji to jakaś tragedia. Wygląda to tak jakby kompozytor wyciągną wszystkie znane motywy z całej serii, a następnie posklejał ze sobą i wsadził do filmu. Zero wysiłku, oryginalności i jakiegokolwiek pomysłu. Skutkuje to tym, że soundtrack w ogóle nie współgra z obrazem. Jest nudny, patetyczny i nie potrafi stworzyć napięcia, nie mówiąc już o budowaniu klimatu.

Im wyższy piedestał tym twardszy upadek. Z wielkim hukiem spadła z niego ostatnia część serii – "Kosogłos. Część 2", która miała być przyzwoitym zakończeniem sagi. Zakończeniem, którego się nie powinniśmy spodziewać. Cóż, wygląda na to, że rzeczywiście nie spodziewaliśmy się takiego strasznie nudnego, rozciągniętego do granic możliwości, patetycznego i źle wykończonego zakończenia. Niestety, ale podzielenie ostatniej części książki Suzanne Collins na dwie produkcje to był duży błąd. Gdyby nie chciwość producentów myślących tylko o bajońskich sumach z box-office'u, końcówka tej bardzo dobrej sagi nie okazałaby się totalną klapą. Prawda jest jednak taka, że "Kosogłos. Część 2" to najgorsza część całej serii. Dodatkowo boli fakt, że jest to naprawdę druzgocący upadek.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.
 

Rok 1944, Auschwitz-Birkenau. 48 godzin z życia Szawła Auslandera, członka Sonderkommando – oddziału żydowskich więźniów zmuszonych asystować hitlerowcom w wielkiej machinie Zagłady – na krótko przed wybuchem buntu. W rzeczywistości, której nie sposób pojąć, w sytuacji bez szans na przetrwanie, Szaweł spróbuje ocalić w sobie to, co zostało z człowieka, którym był kiedyś.

gatunek: Dramat
produkcja: Węgry
reżyseria: László Nemes
scenariusz: László Nemes,Clara Royer
czas: 1 godz. 47 min.
muzyka: László Melis
zdjęcia: Mátyás Erdély
rok produkcji: 2015
budżet: - 
ocena: 8,8/10









 
Żywe trupy


Holocaust, II Wojna Światowa, a nawet Zimna Wojna to jedne z najbardziej eksploatowanych tematów filmowych na świcie. Oczywiście zjawisko to powoli ulega zmianie, ale niedawno jeszcze co drugi film opowiadał, albo o wojnie, albo jego akcja była umiejscowiona w czasach wojennych lub też powojennych. Z nadmiaru tych produkcji doszło do tego, że przejadło mi się oglądanie obrazów poruszających tą tematykę. Poza tym większość z nich była tandetna i nie do zniesienia. Jednakże wśród tak mnogiej ilości filmów o wojnie zawsze można było znaleźć jedną, ze dwie lub trzy – nie więcej produkcji, które były naprawdę godne uwagi. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ nadal powstaje dosyć dużo tandetnych filmów o wojnie, które w prymitywny sposób próbują naśladować słynne klasyki. Na szczęście znają się i takie, po których obejrzeniu wyjdziemy z kina i powiemy: "To było coś!". Tak właśnie jest z filmem "Syn Szawła" László Nemesa.

Jednakże zanim zaczniemy omawiać tę produkcję najpierw warto zaznajomić się pojęciem Sonderkommando, które odnosi się do pracy głównego bohatera. Otóż Sonderkommando to specjalny hitlerowski oddział składający się z jeńców wojennych, którzy pomagają hitlerowcom przy zagładzie żydów. Bardzo niewdzięczna praca, która w efekcie i tak nie dawała jeńcom żadnego bezpieczeństwa. Chociaż mieszkali w lepszych warunkach i oddzielnie od reszty jeńców to ostatecznie członków Sonderkommando również zabijano, aby nie zdradzili tajemnic ludobójstwa. Gdy o tym czytamy zdaje się to być niepojęte, a w efekcie to sama prawda. Główny bohater - Szaweł Auslander jest właśnie jednym z Sonderkommando przez co możemy na ekranie oglądać jego codzienną pracę w krematorium. Reżyser bardzo skrupulatnie opowiada nam o Szawle, jego dziennej rutynie oraz jego staraniach o godny pochówek dla syna. Już z samego początku szokuje nas realnością i dramatyzmem swego dzieła. Bez ogródek ukazuje okrutność i niemoralność płynącą z zabijania ludzi, ale również pokazuje strach i bezsilność ludzi, dla których już nie ma ratunku. Jednakże zabijanie to jedno. Później jest zabieranie ciał, sprzątanie, palenie zwłok itd. które wydaje się być jeszcze bardziej odrzucające. A wszystko to w ciągu jednego dnia po klika razy. Twórcy dobrze wiedzą jak wywołać w nas uczucie odrazy, współczucia oraz dezaprobaty ukazując tak realistyczne zdarzenia. Dzięki świetnemu tłu udało im się wpleść w obraz intrygującą, zajmującą i nieco skomplikowaną historię Szawła, która na długo, jak nie na zawsze pozostanie w naszej pamięci. Oprócz tego opowieść jest niezwykle przejmująca. Reżyser wielokrotnie gra na naszych emocjach przez co seans mija w niespokojnej atmosferze. Działań bohatera nie sposób przewidzieć, a nieoczekiwane zwroty akcji potwierdzają napiętą i nieciekawą aurę. Wszystko dzieje się jakby w jakimś amoku, nieświadomości. Jakby ludzie uczestniczący w pracy przy krematoriach byli dosłownie "zżarci" od środka. Wypatrzeni z własnej duszy, a zarazem człowieczeństwa. Niczym żywe trupy. Jednakże nawet w najczarniejszej dziurze, znajdzie się odrobina światła. Tym światłem jest właśnie Szaweł, który pomimo wszelkich przeciwności walczy o godność dla syna.

W produkcji  László Nemesa oprócz przejmującej opowieści dostajemy również wspaniałe aktorstwo w wykonaniu Géza Röhriga – odtwórcę roli głównego bohatera. Szaweł jest wyraźnie wysunięty na pierwszy plan. Cała reszta jest daleko za nim. To postać silna zarówno emocjonalnie jak i fizycznie, która we wszechobecnej aurze śmierci jest w stanie całkiem racjonalnie funkcjonować. Niestety praca w Sonderkommando na każdym odciska swe piętno. To coś przed czym nie da się uciec. Dlatego z taką ciekawością i wytrwaniem śledzimy poczynania bohatera, które mają na celu nie tylko zapewnić godny pochówek, ale również uspokoić świadomość głównej postaci, że nie będzie brała udziału w pozbywaniu się jego zwłok. Oprócz  Röhriga na ekranie pojawiają się również: Levente Molnár, Urs Rechn, Todd Charmont, Sándor Zsótér, Attila Fritz oraz Kamil Dobrowolski jako polski akcent w filmie.

Całość posiada bardzo niepowtarzalny klimat, który definitywnie wpływa na nasz odbiór filmu. Taka gęsta i duszna atmosfera, którą można porównać do tej panującej podczas palenia zwłok. Do tego nerwowa i niespokojna nuta, która nie daje nam pewności na to co nastąpi. Równie świetnie prezentuje się ograniczona w dźwięki muzyka, która potęguje grozę i niepewność. Mamy jeszcze bardzo dobre zdjęcia Mátyása Erdély, który tak jak Emmanuel Lubezki w "Birdmanie" nieustannie podąża za bohaterem łapiąc tą jedyną, wyjątkową chwilę z tylko jednej perspektywy.  Do tego całość jest zamknięta w klasycznym formacie 4:3, który urzeka prostotą i nawiązaniem do tamtych czasów jakby to miała być dokumentacja z pobytu Szawła w obozie.

Koniec końców pomimo wszystkich pozytywnych aspektów obrazu, które czynią go dziełem wyjątkowym należy podkreślić, że z drugiej strony jest to bardzo ciężki, drastyczny i dołujący film. Poprzez formę w jakiej przedstawia zdarzenia z obozu, klimat oraz dramaturgię nie nadaje się dla każdego widza. Sięgając po "Syna Szawła" powinniśmy o tym pamiętać. Niemniej jednak produkcja László Nemesa jest jednym z tych obrazów o holocauście, który jest wart naszej uwagi i poświęconego czasu.


Zapraszamy do lajkowania naszego profilu na facebook'u abyście zawsze byli na bieżąco z recenzjami.